
Kiedy byłam dzieckiem, chciałam żeby andrzejki trwały
najlepiej cały rok. Najbardziej podobało mi się lanie wosku. Kiedy tylko miałam
okazję zostać sama w domu, świece szły w ruch. Zabawa była super, trudniej
jednak było usunąć jej efekty i wytłumaczyć mamie kolejny przypalony garnek,
zalaną woskiem wannę i wszystkie klucze. Coraz trudniej było zatrzeć ślady wróżbiarskiej
działalności. Sprzątanie bałaganu trwało zbyt długo, a zapas świec się kurczy w
zastraszającym tempie. Poza tym moje solenne przyrzeczenie, że tak tym razem to
już na pewno nie będę lać wosku, przestało na mamę działać.
Zajęłam się więc hodowaniem gałązek. Zgodnie z wróżbą
należało ustawić w wodzie, w ciemnym miejscu gałązkę drzewka owocowego i jeżeli
wypuściła listki do wigilii, gwarantowało to zamążpójście. I tak w każdym
ciemniejszym kącie stała gałąź. Zawsze zdążyły wypuścić listki, ale co
szkodziło kontynuować wróżbę przez dłuższy czas. Pewności nigdy za wiele.
Z mojej rozrabiackiej działalności pamiętam jeszcze
pieczenie kasztanów w piekarniku. Nie miało to nic wspólnego z andrzejkami, ale
wspominam to, jako mój kolejny sposób na zabicie nudy. Kasztany oczywiście nie
były z gatunku jadalnych, tylko takie nasze zwyczajne. Zamiast jednak zamieniać
się w piekarniku w smakołyk, pod wpływem temperatury wybuchały, rozsypując
dookoła żółty proszek. Wierzcie mi. Usunięcie jego było żmudne i nie do końca
skuteczne. No tak, ale "najlepsze kasztany to tylko na placu Pigalle", a ponieważ żadna ze mnie Zuzanna i ten proceder zakończyłam dosyć szybko.