środa, 31 grudnia 2014

A niech nam się.....:)


Życzę wszystkim cudownego kolejnego roku. Szalonych pomysłów i wyjątkowych przeżyć. Radości, obfitości w portfelu, na stole i w duszy. Braku nudy i żadnych zmartwień, a jeżeli już jakieś nadejdą, siły i szybkości w ich pokonywaniu. Odwagi w dążeniu do celów i spełniania marzeń. I.....? I wszystkiego czego sobie życzycie :D
Posyłam sylwestrowo-noworoczne buziaki i uśmiechy.
A sobie życzę pewnego stąpania (dosłownie i w przenośni), a przede wszystkim tego, bym z każdego przeżycia wyciągała mądre wnioski i nie ustawała w nauce i rozwoju.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Przerwa na życzenia.

Wreszcie odskoczyłam od garnków. Nie wiem, czy będę miała jeszcze czas żeby posiedzieć na blogach. Dlatego chcę złożyć najserdeczniejsze życzenia świąteczne. Niech ten czas będzie przepełniony radością, miłością i daleki od wszelkich trosk dnia codziennego. Niech będzie w nim dużo miejsca na błogie lenistwo i objadanie się smakołykami.


niedziela, 21 grudnia 2014

Frywolnie.

Bywam tu trochę rzadziej, bo siedzę pod choinką i czekam na święta. Nie do końca bezczynnie, bo pochłania mnie w tej chwili zupełnie coś innego. Ale od początku. Kiedy tylko poczułam pierwszy mrozek, zapragnęłam szalika. Nie dlatego, że nie posiadam takowego w swoich zbiorach, ale wiadomo, co nowy to nowy. Inny, bardziej modny, pachnący świeżością. Kręciłam się zatem przy takim jednym, który nawet przychodził do mnie w snach, ale cena mnie poraziła. Stwierdziłam zatem, że skoro ktoś go wydziergał, to dlaczego i ja nie mogę. Zaczęłam więc wielkie przygotowania. Obejrzałam wszystkie możliwe strony w necie, wszystkie możliwe wzory i......natknęłam się na coś zupełnie innego, co do szalika ma się nijak. A mianowicie frywolitki. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. I tak portfel stał się lżejszy, a obok drutów i wełny przybyły igły we wszystkich grubościach i kordonki przeróżnej maści. Zbiór się powiększał w miarę, jak się okazywało, że igła jest za gruba albo za chuda, a kordonek za cienki albo za wiotki. Początki nie były łatwe, bo żeby upleść taką malutką frywolitkę potrzeba i znajomości rzeczy i cierpliwości, a także sprawnych palców. Z tym ostatnim najtrudniej, ale od czego są zęby :) Wreszcie po wielu próbach i fruwaniu kordonka i pseudo frywolitek po pokoju, spod moich palców wyszły takie oto maleństwa.








 
 
Mam nadzieję, że w następnym roku będzie ich więcej, bo mi się marzy cała choinka we frywolitkach.
W międzyczasie macham ścierką to tu to tam, machnę płytki w łazience, wyciągnę pajęczynę zza szafy, tu zawieszę łańcuszek, a tam aniołka i liczę dni do Wigilii. Od poniedziałku zabieram się ostro za potrawy, a frywolitki muszą poczekać. A......najważniejsze, a szalik?! Zapomniałam na śmierć! Pewnie minie zima, a on w postaci niezaplecionej wełny w towarzystwie nietkniętych drutów, przeleży do następnego roku :) 
 
 
 
 

środa, 26 listopada 2014

Ostatnie jesienne podrygi.

 Listopad bywa bardzo piękny. To nie tylko deszcz, chłód i mgła. To płynące po niebie obłoki, które przybierają niesamowite formy, czasami przypominające smakowite kremówki. To wzgórza i lasy pokryte kolorowymi liśćmi. To szeleszczący pod stopami las, pachnący wilgocią. Cieszę się z ostatniej wyprawy. Mogłam się napawać tymi widokami, zanim spadnie śnieg. Ale mam nadzieję, że wówczas też będzie przepięknie.  



 
Słoneczna droga prowadzi nas w stronę Pogórza Kaczawskiego. Ale zanim tam docieramy zatrzymujemy się we wsi Tyńczyk Legnicki. Wiele razy tędy przejeżdżaliśmy, ale dopiero teraz zwróciliśmy uwagę na pałac z kompleksem zabudowań gospodarczych.
 




Wybudowany w XIX wieku, obecnie czeka na nowego właściciela. Mam nadzieję, że go znajdzie, zanim kompletnie popadnie w ruinę.
Lubię takie miejsca,  zawsze żałuję, że nie mogę wejść do środka. Chciałabym pospacerować po wnętrzach i poczuć prawdziwy klimat pałacu. Dla mnie takie budowle to nie tylko ściany, ale przede wszystkim historie ludzi, którzy tam mieszkali. Ciekawi mnie jakie mieli życie w tamtych, odległych czasach, jakie problemy, co ich cieszyło, a co martwiło. A może przeżywali cudowne, romantyczne miłości lub ukrywali jakieś tajemnice....


 
 
 


Kolorowe wzgórza ciągną nas dalej, w stronę Parku Krajobrazowego "Chełmy".



 





 
Mój wzrok zawsze przyciąga Czartowska Skała. Swoją nazwę wzięła od legendy, która  głosi, że zamyka ona wejście do piekła.  Inna zaś mówi o tym, że skała trafiła tutaj przez pomyłkę, ponieważ czart, który ją tutaj przyniósł, jako cel wybrał kościół w Pomocnem. Miał chyba jednak zeza skoro zrzucił ją nie tam, gdzie trzeba.
  
 
 
Kolejny raz z chęcią odwiedziliśmy pałacyk w Muchowie.
 
 
 
Znowu ma nowego właściciela, który założył schronisko młodzieżowe i wypożyczalnię rowerów. Trafiliśmy w momencie, kiedy młodzież wyległa przed budynek i raczyła się piwem, paląc przy tym niesamowite ilości papierosów. Najbardziej jednak zaszokowało mnie wulgarne słownictwo  tych młodych ludzi, w szczególności dziewczyn. Dlatego skróciliśmy nasz spacer. Miejsce wydało mi się już nie takie klimatyczne jak kiedyś. Z drugiej strony cieszę się, że pałac nie stoi pusty i nie popada w kompletną ruinę. Może nowy właściciel zarobi wreszcie na remont.
 
Dawniej to miejsce wyglądało tak.
 


Obecnie na balkonach suszy się pranie, dlatego nie robiłam zdjęć. Uznałam, że niepolitycznie jest umieszczać na blogu fotki czyichś gatek.



 
 
W drodze powrotnej postanowiliśmy odwiedzić wzgórze Rosocha, na którym mieści się ruina niemieckiej radiostacji, która funkcjonowała w czasie II wojny.
 


Obecnie ulubione miejsce dla tych, którzy muszą gdzieś wykorzystać niespożytą energię. Świadczą o tym nie tylko różnorakie napisy na murach, ale i pozostałości po licznych imprezach w postaci śmieci wszelakich. Trudno nie wdepnąć w zużyte prezerwatywy, papiery, puszki, pozostałości po ogniskach. No cóż w końcu widok z góry jest naprawdę romantyczny :)



 
 
 Ponieważ wzgórze jest jednym z najwyższych na Pogórzu Kaczawskim, dawniej mieściło się na nim schronisko z tarasem widokowym.
 






A trzeba przyznać, że widok jest przepiękny. Rozciąga się od Złotoryi po Legnicę.


 
 
 
Z drugiej zaś strony ukochane Sudety.
 


 

To chyba ostatnia jesienna wyprawa w tym roku. Powoli zaczynam myśleć o świętach. Trudno o tym nie myśleć skoro w sklepach Boże Narodzenie w pełni.
 
 
 
 
 
 

niedziela, 16 listopada 2014

Gwiździ jak......na pomoście w Trzęsaczu.

To chyba pierwszy tak ponury dzień tej jesieni. Ale nic mi to nie przeszkadza. Siedzę sobie w ciepłym domku, piję herbatkę, mam się do kogo przytulić, z kim pogadać i powspominać. Czeka mnie jeszcze pyszny obiadek....najpierw do zrobienia oczywiście :) I na co tu narzekać. Patrzę na wiatr targający drzewami i przypominam sobie Trzęsacz, który kilkukrotnie odwiedziliśmy tegorocznych wakacji. Lubię Trzęsacz z urokliwym deptakiem i  Muzeum Multimedialnym na 15 południku im. Władysława Jagiełły. To tam można się dowiedzieć wiele o historii miejscowości, okraszonej pięknymi legendami, o 15-tym południku, na którym znajduje się Trzęsacz, a najwięcej o ruinach i historii kościoła na klifie. To jest bowiem największa i najbardziej tajemnicza atrakcja miejscowości.

Kościółek, którego ruiny widoczne są na klifie, powstał na przełomie XIV/XV wieku, w odległości 2 km od brzegu morza. Niestety brzeg morski coraz bardziej zbliżał się do budowli. Ostatnie nabożeństwo odprawiono 2 marca 1874 roku. W 1901 zawaliła się pierwsza ściana. Dopiero w latach 2001-2002 przeprowadzono intensywne prace w celu zabezpieczenia brzegu i ostatniej ściany kościoła. W 2009 wybudowano wysuniętą w głąb morza, platformę widokową dającą możliwość obserwowania ruin. Mamy to szczęście, że zawsze, kiedy jesteśmy na tej platformie,  wieje wiatr, niemalże wyrywając włosy z głowy. Większy niż ten dzisiejszy, listopadowy.















Zawsze nadchodzi czas, kiedy chmury się rozstępują, ukazując nieskazitelny błękit i słońce w pełnej krasie.



 Nie oznacza to jednak, że na pomoście w Trzęsaczu przestaje wiać :)



 
Na dowód, moja potargana czupryna. Sama bym tego lepiej nie zrobiła :D
 
 

 Myślę, że nie tylko mnie ciągnie do tych ruin. Jest w nich coś tajemniczego.....a może sami doszukujemy się jakiejś magii w tym miejscu. Wcale nas nie przekonuje, że to przyroda upomina się o swoje. Nie zaś król mórz , który z rozpaczy i tęsknoty do córki-syreny Zielenicy, porwanej przez rybaków, nakazał morskim falom pochłonąć kościół, przy którym pochowano jej ciało. Mam nadzieję, że złość mu trochę minęła i ocali Trzęsacz od zniszczenia. Choćby dlatego, ze serwują tam najtańsze i najsmaczniejsze obiady w okolicy :)





Wyposażenie z kościoła zostało ulokowane w katedrze w Kamieniu Pomorskim, o którym również opowiem wkrótce. Natomiast nowy kościół wybudowano w 1880 roku, ale znacznie oddalony od brzegu. Niestety nie udało nam się wejść do środka, a zdjęcia robiłam tego dnia w pośpiechu, bo jak już wspomniałam.....w Trzęsaczu bardzo wieje :)









Na razie przeglądam wakacyjne zdjęcia i cierpliwie czekam na listopadowe słońce, czego Wam również życzę :D