czwartek, 30 maja 2013

Top Model




















O Jezu, Jezu, żeby tylko nie padało! Nie po to kupiłam nową kieckę, żeby iść w płaszczu. No i te dwie stówy na fryzjera.
Aaaa, nie będę się spieszyć. Poczekam, aż wyjdą, po co się tłoczyć. O Pani Kwiatkowska.
- Dzień dobry – kurde, ja do niej z uśmiechem (wymuszonym, no to co?), a ona wywraca oczami. Głupi moher. Zazdrosna, że ja taka młoda i ładna, a ona! Phiiii, stare babsko.
O, Paweł jest. Fajny koleś, może z nim pogadam. Ale, ale jakiś małpiszon się koło niego kręci w worku pokutnym. Hihihih. Aaaa w ciąży….. Ale głupi ten Paweł, na dzieciaka dał się zrobić.
O, już wychodzą. Poczekam, aż się trochę przerzedzi. Co, tam będę przodem leciała. Na końcu luźniej i swobodniej. Kurde, ale jakoś mało towarów, nuda.  O jest kumpela. Znowu z wózkiem? Boże, u niej to genetyczne obciążenie jakieś. W całej rodzinie pełno bachorów. Trudno, z braku laku…
- Tereska, Tereska! No poczekaj na mnie. Cześć.
- Cześć. Ciszej trochę.
- A dobra, dobra. Sorki. Tak się cieszę, że będzie z kim iść i pogadać. O, urodziłaś niedawno. Jaka fajna dzidzia! ( taaa, fajna, kluska, co drze ryja i sra do pieluchy fuuu) . I ty całkiem spoko wyglądasz ( o ile nie liczyć fałd na brzuchu i podkrążonych oczu, na fryzjera to chyba też jej nie stać hihihihi). Nie za gorąco Ci w tych spodniach? (już nie wspomnę o półbutach, no tak wygodna mamuśka hihihi). Nie idź tak szybko.
- Nie idę przecież. Możesz się uciszyć?
- Taaaa, jasne. No, nie mówię, że pędzisz, ale ja, no wiesz, nowe szpilki i jakoś…no nie, że niewygodne, od razu!… tylko nowe i rozchodzić muszę. No, dzisiaj to jest okazja, no nie? Hihihi O, stajemy. Patrz klękają. Kurde. Wiesz to ty klęknij też za mnie. Ja tak się trochę pochylę i wypnę do tyłu. Aaaaa może jednak lepiej nie hihihi. No wiesz, stringi mam i jeszcze jakiś moher za mną zawał zaliczy hihihih. No już.  Idziemy dalej.  Ale duszno, kurde pić mi się chce. A tobie?
- Nie.
- A wiesz ty co? Widzę, że sklep otwarty. Skoczę po cole i zaraz wracam. Luduuuu! Ale kolejka. Ludzie nie mają kiedy zakupów robić, tylko w Boże Ciało? Poczekam. Napiję się coli, odpocznę przed sklepem i może pójdę dalej.
O kurde, ale mi nawiali. A, to nie idę dalej i tak mnie nogi bolą i nuda straszna. Nikt fajny nie idzie. Poczekam aż będą wracać.
 Eeee, panie, za ile będą wracać?! Co?! Za dwie godziny?! A, to nie czekam! Wracam do domu. Jeszcze tylko urwę gałąź z ołtarza, matka mówi, że ponoć szczęście przynosi, to się przyda hihihi. Może jeszcze na grilla do kumpeli skoczę, piwka się napiję, a nie takie tam nudziarstwo. Procesja! 

Niestety nie dla wszystkich procesja jest czymś ważnym. Tym, czym powinna być. Dla niektórych to rewia mody, casting do Top Model i czas na spotkania towarzyskie. Jakby nie mogli bez obłudy, pominąć procesji i od razu przejść do grilla.

 

wtorek, 28 maja 2013

Mała Moskwa










Pamiętam te klimaty z filmu Mała Moskwa. Rosyjscy żołnierze i ich rodziny spacerujący swobodnie po ulicach mojego miasta, jakby byli u siebie. Rosjanki bardzo łatwo było odróżnić z tłumu. Te, które dopiero przyjechały paradowały w pikowanych podomkach, bo myślały, że to płaszcz. Natomiast te, które już trochę okrzepły w nowym środowisku, który był dla nich rajem w porównaniu z domem rodzinnym, przesadnie wystrojone i umalowane. Zapach duszących perfum roztaczał się na kilka metrów.
Często my krajanie czuliśmy się jak intruzi. Przemykaliśmy ukradkiem ulicami, które były zamieszkiwane przez rosyjskie rodziny. Niektóre rewiry miasta były wręcz dla nas niedostępne, ogrodzone wysokim murem i pilnowane przez strażników. Przez wiele lat dzieciństwa mieszkałam w sąsiedztwie Rosjan. Mieliśmy zakaz chodzenia na ich podwórko i plac zabaw. Chociaż czasami zakradaliśmy się żeby pohuśtać się na huśtawce zrobionej z opony zawieszonej na drzewie. Pobawić imitacją samolotu albo pokręcić na prymitywnej karuzeli.  Nasz plac zabaw nie był wyposażony w takie dobra, składał się z trzepaka i zarośniętego boiska. Rosyjskie dzieci zawsze nas wyganiały i rzucały kamieniami. Pamiętam liczne utarczki słowne między naszymi mamami.  Każda z nich twierdziła, że jest u siebie. Nasze jednak wycofywały się szybciej, w obawie przed represjami ze strony mężów żołnierzy.
 Zachowywali się jakby byli u siebie, ale nie dbali, ani o mieszkania, ani o budynki. Wiedzieli, że są tylko na jakiś czas. Bardzo rzadko w oknach widać było firanki. Zastępowali je gazetami albo kartonem. Wszystkie dobra, jakie mogli zakupić w Polsce odkładali na czas powrotu do rodzinnego domu. W swoim kraju nie mieli szansy dostać choćby części z tego, co mogli kupić u nas w tzw. „swoich sklepach”, do których my nie mieliśmy dostępu.  W polskich sklepach brakowało niemalże wszystkiego. Dlatego na różne sposoby próbowaliśmy się dostać do strefy zakazanej i bez kolejki i problemu zakupić herbatę, kakao, szynkę na święta i inne dobra. Polskie kobiety bardzo się buntowały, kiedy z kolei Rosjanki bez problemu przychodziły do naszych sklepów. Dochodziło często do kolejkowych kłótni, między panoszącymi się wszędzie Rosjankami a Polkami skazanymi na wielogodzinne czekanie na dostawy.  Pamiętam jak na szkolnych przerwach koledzy przeskakiwali przez mur, oddzielający nas od rosyjskiej strefy i zakradali się do sklepu po herbatniki. To był niezły sposób na zaimponowanie dziewczynom.
Jako dzieci nie rozumieliśmy sytuacji politycznej kraju. Wiedzieliśmy tylko, że tuż za ścianą mieszkają „kacapy” należy ich nienawidzić i zwalczać. Czasami próbowaliśmy bawić się razem, ale nawet niewinna gra w piłkę kończyła się bójką.
Kiedy wreszcie nastąpił dzień wyjazdu rosyjskich wojsk, odetchnęliśmy z ulgą. Stopniowo udostępniano rosyjskie dzielnice. Kamienice poddawano gruntownym remontom, ponieważ były dramatycznie zaniedbane i zdewastowane.  Największą frajdą była możliwość zwiedzenia, otwartej wreszcie dla mieszkańców, najbogatszej dzielnicy, zamieszkiwanej przez rosyjskich oficjeli. Przepiękne zabytkowe wille, z których Rosjanie wywozili niemalże całe wyposażenie. Często dewastowali budynki wyrywając elementy stałe, parkiety, kominki, gzymsy, płytki.
 Zostawiali po sobie zniszczenia i mieszane uczucia. Między nami a Rosjanami było też wielu przyjaciół, zdarzały się również i miłosne związki, takie jak w filmie Mała Moskwa. Ich historia kończyła się bardzo różnie. Przypadek Lidii Nowikowej, bohaterki filmu był chyba najtragiczniejszy. Niektórzy mieszkańcy Legnicy do dzisiaj wspominają wydarzenia z tamtych lat. Historię nieszczęśliwej miłości żony rosyjskiego żołnierza i polskiego oficera, która miała tragiczny finał. Do dzisiaj trwają domysły, co do jej samobójstwa. Są tacy, którzy twierdzą, że ktoś ze służb SB jej w tym pomógł. Grób Lidii nadal znajduje się na legnickim cmentarzu i zawsze są na nim kwiaty i znicze.

niedziela, 26 maja 2013

Moja Mama













Nikt nie powiedział, że będzie łatwo.
Te słowa będę pamiętać do końca życia. Słowa, które dały mi potężnego kopa i sprawiły, że przestałam się nad sobą użalać. Kiedy przychodzi kryzys zawsze staram się sobie je przypominać i moment, w którym zostały wypowiedziane. Powiedziała je moja Mama, kiedy jęczałam, że nie dam rady wejść po schodach, bo to takie trudne. Zrozumiałam wtedy, że w życiu będę miała do pokonania jeszcze wiele schodów i krętych ścieżek. Niekoniecznie będzie łatwo, ale nigdy nie będę sama w ich pokonywaniu.
Moja Mama zawsze bardzo o mnie dbała. Sama pokonała wiele życiowych zakrętów. Zawsze była i jest przy mnie. Jako dziecko buntowałam się przeciwko temu, że jest zawsze, bo uważałam, że za bardzo się mną opiekuje. Chciałam być samodzielna i zdobywać świat bez wiecznego trzymania za rączkę. Buntowałam się, kiedy Mama odprowadzała mnie do szkoły i niosła ciężki plecak. I kiedy raptem pojawiała się, zupełnie przy okazji w drodze powrotnej. Mówiła, że właśnie wyszła po zakupy i przypadkiem w okolicy mojej szkoły. Nie lubiłam, kiedy ograniczała mnie w wykonywaniu domowych zadań. Najbardziej, kiedy na przekór wszystkiemu wspinałam się po drabinie, żeby zmienić firanki. W moim przypadku było to karkołomne zadanie i groziło kontuzją, ale jako zbuntowana nastolatka nie myślałam wtedy o tym.
Wtedy się buntowałam, ale teraz rozumiem i wiem dlaczego żyłam niemal pod kloszem. Moja Mama mnie kochała i zawsze troszczyła się o moje bezpieczeństwo. Tęskniła za mną, kiedy jako dziecko byłam w szpitalu lub sanatorium i cierpiała tak samo, jak ja. Później nosiła mnie na rękach, kiedy miałam kilkukilogramowy gips na nogach. Goniła do ćwiczeń, których nie cierpiałam, a teraz wiem, że były i są konieczne. Dla mnie pracowała w domu i dzięki temu zawsze była, kiedy jej potrzebowałam. Stała w długich kolejkach, żeby w domu niczego nie zabrakło. Dbała i dba o to, żeby rodzinny dom był przytulny i zawsze można było chętnie do niego wracać.
Myślę, że może czasami troszczyła się o mnie aż za bardzo. Bała się bowiem, żeby nic złego mi się nie stało i żeby moje życie mimo choroby było łatwiejsze. Dzięki temu stałam się silniejsza. Chciałam udowodnić, że potrafię być samodzielna i spełnić swoje marzenia. Chciałam to udowodnić przede wszystkim Mamie, a dopiero potem sobie i innym. Chociaż wiele lat minęło zanim zrozumiała, że już nie musi mnie trzymać za rączkę, bo ja tego nieustannego uścisku nie potrzebuję. Ważne, że jest przy mnie i wiem, że kiedy ją poproszę o wsparcie zawsze je otrzymam.
W tej swojej trosce potrafiła mi jednak przypomnieć, że życie nie jest łatwe i nikt mi nie obieca, że będzie kiedykolwiek. Ważne jest jednak to, żeby zawsze odnaleźć w sobie siłę do pokonywania trudności.

czwartek, 23 maja 2013

Samoograniczenie










„Ty to masz fajnie” – powiedziała sparaliżowana dziewczyna do chłopaka na wózku. W pewnym sensie lepiej od niej. Jaką radość można mieć z życia, leżąc bez ruchu i będąc zdanym na innych?  On przynajmniej mógł wykonywać najbanalniejsze czynności, z trudem, ale mógł. Nie na własnych nogach, ale wyruszać w świat i spełniać marzenia. A Ona? Jej największym marzeniem było umrzeć spokojnie we śnie, bez bólu i jak najszybciej, bo miała dosyć wegetacji.
Z naszej perspektywy, zawsze ktoś ma lepiej od nas. Niezależnie, czy jest zdrowy, czy chory. Ja również czasami słyszałam, że mam lepiej i to paradoksalnie od ludzi zdrowych. Miałam lepiej w szkole, bo nie brałam udziału w lekcjach wf-u, w pracy, bo jako niepełno etatowiec wcześniej kończyłam pracę. Nie uczestniczyłam we wszystkich szkolnych albo firmowych imprezach. Lepiej? A w jakim sensie? Ja tego wszystkiego chciałam doświadczać i cierpiałam, kiedy coś mnie omijało albo z czymś nie dawałam sobie rady.  Nie rozumiem niechęci ludzi do robienia niektórych rzeczy. Często sami stawiają przed sobą bariery. Lenistwa, lęku, znudzenia. Zamiast chwytać życie pełnymi garściami.
Może warto czasami spojrzeć na świat oczami Tej dziewczyny lub Tego chłopaka. Zacząć bardziej cenić swoją rzeczywistość i zamiast kręcić nosem i narzekać, że jest źle, zastanowić się, co można zrobić żeby było lepiej. Nic nas nie ogranicza bardziej niż my sami. Nic, ani nikt nas nie wyzwoli z pułapki, w jaką sami się wpakowaliśmy. Pułapki naszych myśli i przekonań.

poniedziałek, 20 maja 2013

Majówka

Naszej wczorajszej wyprawie towarzyszył, ciągnący się aż po horyzont, obraz  pól obsianych rzepakiem i wrzechobecny ich duszno-słodki zapach . Prawdziwie wiosna ma zielono-żółty blask.




Przejeżdżamy przez miejscowość Lipa (woj.dolnosląskie, powiat jaworski), w pobliżu której usytuowany jest rezerwat przyrody. Znajduje się on we wschodniej części Pogórza Kaczawskiego, u podnóża wschodniej części Gór Kaczawskich w Sudetach.




Zbliżamy się do naszych ukochanych gór. Z daleka znajome widoki. Po lewej stronie widoczny stożek Śnieżki, najwyższego szczytu w Karkonoszach (1602 n.m.p.) i jednocześnie w całych Sudetach. Jest najwybitniejszym szczytem Polski. Nieco z prawej Mały i Duży Staw, gdzie do tej pory leży śnieg. 





Droga prowadzi przez Kaczorów, a w oddali widok na kopalnię wapienia w Wojcieszowie. Pierwsza wzmianka o eksploatacji złóż w okolicach Wojcieszowa pochodzi z roku 1529. Czynniki wewnętrzne górotwórcze przekształciły wapienie w marmury, które znalazły zastosowanie przy, obecnie już historycznych budowlach. Między innymi w latach 1742-1747 król pruski Fryderyk Wielki sprowadził z Wojcieszowa do Poczdamu marmury na budowę pałacu Sanssouci. Zakłady wapiennicze na przełomie stuleci, wielokrotnie zmieniały włascicieli i charakter produkcji. Obecnie właścicielami jest polsko-niemiecka spółka, przetwarzająca surowiec dla celów budownictwa.




Dalej trasa prowadzi u podnóża Gór Sokolich na obszarze Rudawskiego Parku Krajobrazowego. Te dwa wzniesienia to, od lewej Góra Krzyżna i kolejno Sokolik, a na drugim planie, ale górująca nad wszystkim Śnieżka.




  Sokolik z bliska.

Na jego szczyt, gdzie znajduje się platforma widokowa, prowadzą wykute w skale schody, pochodzące z końca XIX-tego wieku.  Z platformy rozpościera się widok na Karkonosze, dolinę Bobru, północną część Rudaw Janowickich oraz Góry Kaczawskie. Sokolik jest często wykorzystywany jako teren do ćwiczeń wspinaczkowych.






W oddali widać Śnieżne Kotły, na których faktycznie jeszcze leży śnieg. Nad krawędzią kotłów usytuowana jest radiowo-telewizyjna stacja przekaźnikowa, będąca kiedyś schroniskiem.





Właściwym celem wyprawy jest Przesieka, wieś położona w powiecie jeleniogórskim, w gminie Podgórzyn. Słynie z pięknych widoków i malowniczego położenia. Jedną z atrakcji jest Wodospad Podgórnej.





  
Niestety nie udało nam się, tym razem  do niego dotrzeć i ze smutkiem wspominaliśmy czas, kiedy kilkukilometrowe piesze wędrówki nie stanowiły dla mnie problemu. Musimy się zadowolić wspomnieniami sprzed kilku lat i widokiem strumienia, który na  górze tworzy dziesięciometrową kaskadę wodospadu.  







Kolejną atrakcją Przesieki jest Dziurawa Skała, której nazwa pochodzi od przelotowej jaskini widocznej w górnej części skały. Ta 20-sto metrowa grupa skalna znajduje się na wirażu szosy prowadzącej do miejscowości.




Miejscem, które ogromnie zapadło nam w pamięć, z poprzedniej wyprawy, jest pensjonat Różana. Wygląda jak pałacyk, a kamienna brama wjazdowa dodaje mu osobliwego uroku. Niestety jest nieczynny. Odrestaurowany czeka na kolejnego właściciela, który na nowo tchnie w niego życie.


Do całości brakuje tylko książęcej pary.






Wycieczkę kończymy na łące z widokiem na zbiornik wody pitnej Sosnówka i panoramę gór.






Nasze obecne wyprawy mają charakter bardziej objazdowy niż spacerowy. Lubimy jednak wracać do tych miejsc, które kiedyś zdeptaliśmy na pieszo i wiążą się z cudnymi wspomnieniami.




piątek, 17 maja 2013

Złoty środek


Nieszczęścia chodzą parami, czy całymi tabunami?  Czasami zastanawiam się, czy to prawda, czy sami przyciągamy do siebie pecha swoim myśleniem.
 Zazwyczaj dzieje się właśnie tak, że po jednym problemie nadchodzi drugi. Niekiedy jest ich tak dużo jednocześnie, że nie wiadomo, który jest ważniejszy i wymaga błyskawicznej interwencji. Myślę, że czasami jest lepiej, kiedy wszystko przychodzi jednocześnie, bo nie mam wtedy czasu na rozczulanie się. Zimna kalkulacja i ustawienie w szeregu według kolejności ważności. Poza tym liczę na to, że kiedy już odpędzę te tabuny trudnych spraw, to będę mieć święty spokój i zwyczajnie cieszyć się życiem. Natomiast, kiedy dopada mnie jeden problem, który ciągnie się w nieskończoność, to zaczynam go rozgrzebywać na czynniki pierwsze i urasta wtedy do rangi spraw niemożliwych do załatwienia.
 Prędzej, czy później przychodzi jednak zbawienna myśl, że wszystko jest do załatwienia. Jedno wcześniej, a na inne trzeba poczekać.  No tak, ale do tego jest potrzebna cierpliwość. Czasami całe pokłady cierpliwości, której jest mi się trudno nauczyć. Dla mnie świat porusza się za wolno. Rzeczy powinny się wydarzać szybciej, bo mam poczucie, że nie zdążę się wszystkim nacieszyć. Wiem jednak, że muszę odnaleźć równowagę między pędem, a cierpliwym czekaniem.    
Tylko w spokoju można odnaleźć właściwe odpowiedzi, a zatrzymując się, chociaż na chwilę dostrzec prawdę. Wiele już miałam takich spraw, które początkowo wydawały mi się beznadziejne. Po pewnym czasie jednak, wydarzały się sytuacje, które dawały rozwiązanie. Przychodzili odpowiedni ludzie z radą i pomocą. Tylko, że na to trzeba czekać, czasami bardzo długo. Z jednej strony wiem, że tak jest i wszystko odnajduje dobre rozwiązanie, a pędząc bez opamiętania można coś ważnego zgubić albo przegapić. Nie można jednak zatrzymywać się zbyt długo, bo wtedy, kiedy my kontemplujemy, świat nie czeka, tylko biegnie i wciąż się zmienia.
Jak odnaleźć złoty środek?

poniedziałek, 13 maja 2013

Pierwsza Komunia Święta - targowisko próżności

Wczoraj ze smutkiem obserwowałam uroczystość Pierwszej Komunii Świętej. Zastanawiam się coraz bardziej nad tym, jakie to wydarzenie ma znaczenie dla dzieci i ich rodziców. Kiedyś i dzisiaj.

Ze swojej1-szej Komunii pamiętam przede wszystkim zagubienie i strach, a dopiero potem przyjemne chwile. Strach, czy sobie poradzę i czy nie będę się za bardzo wyróżniać wśród innych. Wysokie schody do kościoła były nie do pokonania bez pomocy. Było mi przykro, kiedy słyszałam szepty nieprzychylnych dorosłych i kiedy katechetka odepchnęła mnie na bok stwierdzając, że się nie nadaję do tego by iść z innymi dziećmi w szeregu. Uważałam też, żeby moje buty nie wyzierały za bardzo spod sukienki. Każda dziewczynka przecież chce w takim dniu być królewną. Moje buty burzyły ten wizerunek, tzw. letnia wersja butów ortopedycznych. Przyjemne chwile, to wspólny obiad w rodzinnym domu no i oczywiście prezenty.  Dzień ten był ogromnym przeżyciem dla wszystkich. Zastanawiam się tylko, w jakim zakresie duchowym, a w jakim materialnym.
 Uroczystość 1-szej Komunii zaczyna przekraczać wszelkie granice skromności, do której bezskutecznie nawołuje kościół. Nawiedzone mamusie wymyślają coraz to droższe kreacje dla swoich pociech, a głównie córeczek. Chcą by ich dziecko, bez względu na koszty wyglądało najpiękniej w najdroższej i najbardziej wymyślnej sukience, odrzucając obowiązująca albę. Złość je bierze, że na uroczystości ich córeczka idzie na samym końcu, jako kara za brak skromności. Całe rodziny są równie paradne i prześcigają się w ubiorach. Później wielka uroczystość w najdroższej restauracji, która zaczyna bardziej przypominać wesele. Granica w prezentach również się przesunęła. Moi rodzice z rozrzewnieniem wspominają obrazki albo medaliki z wizerunkami świętych, które były komunijnym prezentem w ich czasach. Natomiast uroczystość po mszy odbywała się na kościelnym placu, przy stołach zastawionych świeżymi rogalami i kakao. Teraz robi się listę prezentów i obciachem zaczyna być książka a nawet zegarek.
Pierwsza Komunia przypomina coraz bardziej cyrk. Dlaczego kościół nawołując do skromności i równości, sam jej nie okazuje? Dlaczego zabrania się albo utrudnia przystępowanie do komunii dzieciom niepełnosprawnym, nie tylko intelektualnie, ale i ruchowo? Kościół twierdzi, bowiem, że osoba przyjmująca Ciało Chrystusa musi być w pełni świadoma tego, co robi. A czy zdrowe, ośmioletnie dziecko jest w stanie zrozumieć powagę uroczystości i sens tego, co się dzieje? A kilkumiesięczne dziecko rozumie obrządek chrztu? Dla Boga jesteśmy równi, a dla kościoła nie? Smutne to, ale kolejny raz stwierdzam, że chociaż kościół powinien być miejscem miłości i szacunku dla człowieka, to często jest dyskryminujący i w sposób zawoalowany prezentuje postawę hołubiącą bardziej ciało niż ducha.
 

środa, 8 maja 2013

A latka lecą...
















Ostatnio oglądałam film z mojej osiemnastki. Tej pierwszej, nie kolejnej. I uświadomiłam sobie, że czas jest dla mnie pojęciem względnym. Nie przywiązuję zbytniej uwagi do kolejnych urodzin. Fajnie je świętować, ale nie rozpaczam z powodu upływających lat, tak, jak niektórzy chowają się w urodziny pod kołdrę i przeżywają swoją nadchodzącą starość.
 Cieszę się, że ten biegnący bezustannie czas daje mi nowe doświadczenia. Lubiłam siebie mającą osiemnaście lat, ale bardziej lubię siebie teraz. Kiedyś byłam bardziej naiwna i nieświadoma tego, jak tak naprawdę wygląda życie. Nigdy nie było dla mnie specjalnie łatwe, ale dzięki kolejnym doświadczeniom nabrałam innego spojrzenia na rzeczywistość. Teraz mogę się również wypowiadać, a nie tylko słuchać dorosłych, którzy rozprawiają o ważnych sprawach. Teraz też mam wreszcie własne poglądy i potrafię je uzewnętrznić i wreszcie nie czuję się jak zielona małolata. Dlatego nie chciałabym być młodsza. Każdy okres w życiu niesie ze sobą coś interesującego.
 Nie rozpaczam z powodu pojawiających się zmarszczek. Mam je, bo może uśmiecham się zbyt często i zbyt szeroko nie dbając o stan mojej twarzy. Moja fryzjerka, co jakiś czas wspomina, że mam coraz więcej siwizny. No to, co? Nie będę tego farbować, bo to piękny kolor włosów. Świadczy o mojej dorosłości i doświadczeniu i jestem z tego dumna. Kolejny Sylwester, ani początek roku nie są dla mnie jakimś specjalnym wydarzeniem. To kolejna noc i kolejny dzień. Może bardziej uroczysty, ale nie stanowi dla mnie okresu jakichś wielkich podsumowań ani planów.
 Mam takie ogromne marzenie. Chciałabym być pogodną staruszką. Mimo wszystko. A może właśnie te trudne życiowe doświadczenia mają za zadanie uczynić ze mnie spokojną i wesołą staruszkę, której już nic nie może zaskoczyć ani zasmucić. Chciałabym jednak nigdy nie zapomnieć tej małej dziewczynki, która siedzi we mnie. Zbuntowanej nastolatki, która nie do końca wie, czego chce w życiu. Młodej kobiety, może trochę naiwnej, ale z głową pełną marzeń i planów na przyszłość.

 

poniedziałek, 6 maja 2013

Magiczne chwile














  Od jakiegoś czasu uczę się chwytać w życiu „magiczne chwile”. Jest to o tyle trudne, że jestem nader ruchliwa i trudno mi opanować moją energię. Chciałabym robić sto rzeczy jednocześnie, bo czasami bardziej mnie męczy bezczynność.   

Jako dziecko nie mogłam usiedzieć na miejscu. Na rodzinny spacer nigdy nie chodziłam wyznaczonymi ścieżkami. Wolałam chaszcze, trawska i krzaczory.  Z niedzielnej wędrówki po parku ja wracałam umorusana, w podartych rajstopach, a rodzice wkurzeni, od ciągłego upominania mnie.


Wczasy nad morzem były totalna nudą, w momentach, kiedy trzeba było przykładnie leżeć na plaży. Opalanie mogłam znieść przez około 10 minut, a potem wolałam skakać po wydmach. Takie skoki, mimo zakazu rodziców, zakończyły się kiedyś mandatem. No i na resztę wczasów pozbyłam się, za karę, części mojego kieszonkowego.

  Obecnie moja ciekawość świata jest trochę ograniczona przez to, że ciężko mi wędrować, ale i tak, kiedy zwiedzamy z mężem jakieś zamczyska albo ruiny, to najmniej mnie interesują wytyczone szlaki. Najciekawsze, bowiem znajduje się za zamkniętymi drzwiami, zakratowanymi tunelami, w zamkniętych skrzyniach. Najnudniejsze w takich wędrówkach są chwile, kiedy zmęczeni siadamy, żeby odpocząć i wsłuchać się w ciszę. Owszem jest to przydatne i miłe, ale tylko chwilkę. No, bo ile można siedzieć w jednym miejscu.
 Staram się jednak powstrzymywać przed wybuchami energii i łapać te magiczne chwile. Chwile, w których świat i czas jakby się zatrzymują dla nas, ale tylko na moment i zaraz ruszają na przód w nieokiełznanym pędzie. 
 W codziennym biegu nie mamy czasu na refleksje nad przemijaniem życia i zmiennością przyrody.  Z długiej i męczącej zimy weszliśmy w soczysta wiosnę, która żyje bardzo intensywnie i codziennie pokazuje nowe oblicza. Na ostatniej majówce też nie mogłam usiedzieć i latałam między grillem, a zielonością drzew i barwnością kwiatów.  Musiałam te chwile uwiecznić, bo drugi raz tulipany i drzewa nie zakwitną tak samo. Zapewne równie pięknie, ale nie tak samo.























































































czwartek, 2 maja 2013

Kaczka dziwaczka



och, a ja taka nieuczesana





podpłynę bliżej, może mnie wreszcie zauważy






jak na podryw to tylko we dwóch, zawsze raźniej i tą gorszą można kumplowi wcisnąć






                                         co za skuteczność!!! a nie mówiłem, że to działa






               ale, ale. niech nie myśli, że ze mną tak łatwo!!! te gołębice też są niczego sobie







               fruwaj stąd zdrajco!!! ona jest moja!!! chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe!







                             i tak jesteś moja! nic dziwnego, jestem przecież najwspanialszy






środa, 1 maja 2013

1-ego Maja, Święto Pracy, Święto Lenia















Zawsze 1-ego Maja czegoś mi brakuje w krajobrazie.

Jako dziecko byłam zachwycona kolorowym korowodem ludzi pracy, maszerującym ulicami mojego miasta. Może byłam tak zachwycona, bo nie uczestniczyłam w nim bezpośrednio, tylko, jako widz.  Zawsze staraliśmy się stać jak najbliżej trybuny oficjeli, która znajdowała na głównym placu miasta. Do tej pory stoi tam pomnik „przyjaźni polsko-radzieckiej” i wszyscy debatują: zostawić, czy przenieść? Pierwszego maja świat był naprawdę kolorowy i wycackany. Pamiętam, jak kiedyś wróciłam do domu z rękami i ubraniem w farbie olejnej, bo oparłam się o słupek drogowy, malowany specjalnie na uroczystości. Rano pochód, a po obiedzie obowiązkowy rodzinny spacer do parku. Oczywiście wszyscy odziani w najbardziej odświętne ubrania. Tato w garniturze, mama i ja z siostrą w najładniejszych sukienkach. Moja sukienka nigdy nie dotrwała do końca spaceru w nienaruszonym stanie. Podobnie, jak białe rajstopy, nosiła ślady trawy i krzaków, z których wyłaziłam z potarganymi kucykami i rozwiązanymi kokardami. Najlepszy moment spaceru następował, kiedy docieraliśmy do kolorowych straganów, przepełnionych cudownościami. Plastikowy wiatraczek, piłka na gumce, czasami balon, na wagę złota, przepiękny pierścionek z kolorowym oczkiem, ogromny czerwony lizak, który smakował słodkością i tylko nią albo wata cukrowa, która oblepiała rzęsy, nos i kucyki na głowie. Obowiązkowo należało zakupić pestki u starowinki, prosto z worka, nasypywane małym albo dużym kieliszkiem wprost do papierowej tutki. A woda sodowa? Prosto z saturatora, z jednej szklanki na łańcuszku. Jakoś nikt nie myślał o zarazkach i niedomytych kolorowych śladach poprzedniczek. Chodziło o smak i niesamowitą atrakcję.

Wszystkie te zakupione cudowności nie miały szansy przetrwać zbyt długo. Balon kończył żywot ciągnięty między krzakami. Wiatraczek i piłka na drugi dzień były poddawana eksperymentatorskim działaniom moich rąk. Mimo tłumaczeń mamy, że w piłce nie ma nic ciekawego, osobiście musiałam ja rozpruć i sprawdzić, dlaczego skacze. Trociny po wysypaniu ze środka lądowały w śmietniku, a gumka w zbiorach krawieckich mamy. Wiatraczek już nigdy się nie obrócił, chociaż wcześniej to potrafił.
Tak właśnie chcę pamiętać 1-ego Maja. Kolorowo i rodzinnie. Niektórzy chcieli odnowić tradycje pochodów, bez przymusu ze strony władzy, ale to już nie było to. W parku owszem nadal są stragany pełne różnorodności, do których pędzą dzieci, ale to samo jest w każdym sklepie. Żadna więc atrakcja.
Natomiast Święto Pracy jest teraz Świętem Grilla, Świętem Lenia lub Świętem Remontu.