piątek, 22 grudnia 2017

Życzę Wam...




Życzę Wam kochani samych cudownych chwil w ten świąteczny czas. Niech codzienna gonitwa zamieni się w spokój, a radość wypełni każdą myśl. Niech będzie rodzinnie, smakowicie i kolorowo.

                                      WSPANIAŁYCH ŚWIĄT!!!





 
 
 
 


niedziela, 17 grudnia 2017

Hodowca.

Zaczynam kolejną rundę. Nie wiem, który to już raz, ale tak już mam, że nie poddaje się zbyt łatwo. Od dawna nie oczekuję, że medycyna zrobi dla mnie coś pożytecznego, dlatego szukam niekonwencjonalnych metod na samą siebie. Życie mnie nauczyło, że jeżeli czegoś będę szukać to prędzej, czy później samo się zjawi. I właśnie się zjawiło, a właściwie zjawiła. Moja osobista "trenerka". Przewróciła moje życie trochę do góry nogami, ale to przewracanie przynosi same korzyści. I wcale nie zamierzam się buntować, bo ja lubię zmiany i nowości.

Od dawna zagłębiam się w medycynę niekonwencjonalną, która daje nadzieję na to, że nawet przewlekłe choroby, niewiadomego pochodzenia można wyleczyć. Głównie za sprawą właściwego odżywiania. Ktoś mi niedawno polecił wykłady i książkę doktora Zięby. Jestem pod wrażeniem tego, jak odpowiednie dawki witamin i minerałów działają leczniczo na nasz organizm. Szkoda tylko, że jedynie garstka lekarzy jest skłonna stosować metody opisywane przez Ziębę. Próbowałam zatem na własną rękę pochłaniać duże dawki witamin głównie z grupy B, C, D3, dla wzmocnienia systemu nerwowego, układu odpornościowego i odżywienia mięśni. Zaopatrzyłam domową apteczkę w mnóstwo preparatów wielowitaminowych, w których niestety więcej jest różnorakich dodatków, niż właściwych witamin.

Na szczęście w odpowiednim momencie na mojej drodze stanęła osoba, która posiada ogromne doświadczenie i wie czego organizm ludzki potrzebuje. Zaczęła od zmiany mojej diety. Od kilku tygodni w mojej kuchni królują warzywa i owoce. Głównie w postaci surowej. Raptem się okazało, że jestem w stanie zjeść surowego selera, buraczka, czy kalafior. I baaardzo mi to smakuje. Niestety dla zaopatrzenia organizmu w odpowiednią dawkę witamin, należałoby zjeść dziennie ok. 6 kg warzyw i owoców, ponieważ obecnie hodowane nie mają już tylu wartości, jak te sprzed kilkunastu lat. Dlatego dla uzupełnienia braków stosuję odpowiednie preparaty witaminowe, tym razem prawdziwie witaminowe. Powoli zauważam pozytywne zmiany. Na przykład całkiem może banalny, ale mnie cieszy bardzo. Surowy seler, pietruszka, jabłko nie tylko smakują, ale przede wszystkim nie uczulają. Kiedyś wystarczyło, że je obierałam, a miałam wysypkę na rękach. A teraz pogryzam zamiast nudnych bananów.

Najważniejsze dla mnie jest jednak to, że mam więcej siły i energii. Kiedyś musiałam wybierać między zajęciami domowymi, a gimnastyką, bo połączone zbyt mocno wyczerpywały. Poza tym z ochotą robię nowe ćwiczenia, pod czujnym, nie tylko okiem, mojej trenerki. Dla mnie to ogromnie ważne i motywujące. Jeżeli uważacie, że ja mam dużo energii to musielibyście ją zobaczyć w akcji, jak fika obok mnie na macie :) Mam nadzieję, że za jakiś czas będę mogła pochwalić się  jeszcze większymi osiągnięciami. Nie tylko Wam, ale i profesorowi, który zainteresował się mną i zalecił odpowiednie dawki preparatów. Liczę na to, że są odpowiedzią na moje wieloletnie poszukiwania.

A oprócz hodowania nowych mięśni i zapasów energii, mam ogromną radość z udanej hodowli amarylisów. Na razie kwitnie tylko jeden, ale pozostałe go gonią. Pierwszy kwiatek zaskoczył mnie szybkością wzrostu. W ciągu kilku godzin potrafił wyciągnąć łodygę o kilka centymetrów. A ja myślałam, że tylko bambus rośnie "w oczach" :) Posadzone 15 listopada





w ciągu tygodnia urosły tak






i w ciągu kolejnych kilku dni tak








obecnie wyglądają tak











Mój pierwszy amarylis został dokładnie uwieczniony i nie mogłam się powstrzymać, żeby go Wam nie zaprezentować. Następne pokażę już tylko w ostatniej fazie :) Bardzo cieszą oczy, kiedy za oknem zaczyna sypać śniegiem. Balkon przygotowany do zimy. Część pelargonii powędrowała do piwnicy, a w niektórych doniczkach zimują cebulki tulipanów. Jeżeli zakwitną na wiosnę, w następnym roku posadzę cebule krokusów i hiacyntów. Jedynie goździki nie dają za wygraną. Mrozy i śnieg im nie straszne.




Jeszcze jedna hodowla, która znalazła swoje stałe miejsce w mojej kuchni.




Mianowicie kiszone buraczki. Są po prostu super. Pyszniutkie i bardzo zdrowe. Jak dla mnie łatwiejsze w przygotowaniu od kiszonych ogórków. Kolejne dojrzewają do wigilijnego barszczu, którego już nie będę musiała doprawiać octem. Zafascynowana nowym, zdrowym odżywianiem zakisiłam kapustę. Mój mąż przeszczęśliwy, bo niestety po tej kwaszonej octem zawsze miał żołądkowe problemy. Na blacie obok buraczków produkuje się też zakwas do żurku, ale na razie idzie mu trochę opornie. Mam jeszcze ochotę żeby całkowicie wyeliminować kupowane wędliny, a może nawet ser..... Moja nowa kuchnia i dieta dają mi tak dużo inspiracji, że praktycznie wiecznie stoję przy garach :)

Oprócz tego trwają remontowo-wykończeniowe prace przed świętami. Mąż ma ogromną frajdę zdobywając nowe umiejętności szpachlarsko-malarskie. Fajnie jest obserwować, jak powoli krystalizują się nasze marzenia, a surowe wnętrza nabierają kształtu i barwy.

Wreszcie udało mi się naprawić blogową usterkę i znowu będę mogła odpowiadać na Wasze komentarze. Bardzo mnie zniechęcało to, że nie mogę na bieżąco dziękować Wam za obecność i brać udziału w dyskusji. Mam nadzieję, że znajdę wreszcie czas na częstsze bywanie u Was.