piątek, 22 grudnia 2017

Życzę Wam...




Życzę Wam kochani samych cudownych chwil w ten świąteczny czas. Niech codzienna gonitwa zamieni się w spokój, a radość wypełni każdą myśl. Niech będzie rodzinnie, smakowicie i kolorowo.

                                      WSPANIAŁYCH ŚWIĄT!!!





 
 
 
 


niedziela, 17 grudnia 2017

Hodowca.

Zaczynam kolejną rundę. Nie wiem, który to już raz, ale tak już mam, że nie poddaje się zbyt łatwo. Od dawna nie oczekuję, że medycyna zrobi dla mnie coś pożytecznego, dlatego szukam niekonwencjonalnych metod na samą siebie. Życie mnie nauczyło, że jeżeli czegoś będę szukać to prędzej, czy później samo się zjawi. I właśnie się zjawiło, a właściwie zjawiła. Moja osobista "trenerka". Przewróciła moje życie trochę do góry nogami, ale to przewracanie przynosi same korzyści. I wcale nie zamierzam się buntować, bo ja lubię zmiany i nowości.

Od dawna zagłębiam się w medycynę niekonwencjonalną, która daje nadzieję na to, że nawet przewlekłe choroby, niewiadomego pochodzenia można wyleczyć. Głównie za sprawą właściwego odżywiania. Ktoś mi niedawno polecił wykłady i książkę doktora Zięby. Jestem pod wrażeniem tego, jak odpowiednie dawki witamin i minerałów działają leczniczo na nasz organizm. Szkoda tylko, że jedynie garstka lekarzy jest skłonna stosować metody opisywane przez Ziębę. Próbowałam zatem na własną rękę pochłaniać duże dawki witamin głównie z grupy B, C, D3, dla wzmocnienia systemu nerwowego, układu odpornościowego i odżywienia mięśni. Zaopatrzyłam domową apteczkę w mnóstwo preparatów wielowitaminowych, w których niestety więcej jest różnorakich dodatków, niż właściwych witamin.

Na szczęście w odpowiednim momencie na mojej drodze stanęła osoba, która posiada ogromne doświadczenie i wie czego organizm ludzki potrzebuje. Zaczęła od zmiany mojej diety. Od kilku tygodni w mojej kuchni królują warzywa i owoce. Głównie w postaci surowej. Raptem się okazało, że jestem w stanie zjeść surowego selera, buraczka, czy kalafior. I baaardzo mi to smakuje. Niestety dla zaopatrzenia organizmu w odpowiednią dawkę witamin, należałoby zjeść dziennie ok. 6 kg warzyw i owoców, ponieważ obecnie hodowane nie mają już tylu wartości, jak te sprzed kilkunastu lat. Dlatego dla uzupełnienia braków stosuję odpowiednie preparaty witaminowe, tym razem prawdziwie witaminowe. Powoli zauważam pozytywne zmiany. Na przykład całkiem może banalny, ale mnie cieszy bardzo. Surowy seler, pietruszka, jabłko nie tylko smakują, ale przede wszystkim nie uczulają. Kiedyś wystarczyło, że je obierałam, a miałam wysypkę na rękach. A teraz pogryzam zamiast nudnych bananów.

Najważniejsze dla mnie jest jednak to, że mam więcej siły i energii. Kiedyś musiałam wybierać między zajęciami domowymi, a gimnastyką, bo połączone zbyt mocno wyczerpywały. Poza tym z ochotą robię nowe ćwiczenia, pod czujnym, nie tylko okiem, mojej trenerki. Dla mnie to ogromnie ważne i motywujące. Jeżeli uważacie, że ja mam dużo energii to musielibyście ją zobaczyć w akcji, jak fika obok mnie na macie :) Mam nadzieję, że za jakiś czas będę mogła pochwalić się  jeszcze większymi osiągnięciami. Nie tylko Wam, ale i profesorowi, który zainteresował się mną i zalecił odpowiednie dawki preparatów. Liczę na to, że są odpowiedzią na moje wieloletnie poszukiwania.

A oprócz hodowania nowych mięśni i zapasów energii, mam ogromną radość z udanej hodowli amarylisów. Na razie kwitnie tylko jeden, ale pozostałe go gonią. Pierwszy kwiatek zaskoczył mnie szybkością wzrostu. W ciągu kilku godzin potrafił wyciągnąć łodygę o kilka centymetrów. A ja myślałam, że tylko bambus rośnie "w oczach" :) Posadzone 15 listopada





w ciągu tygodnia urosły tak






i w ciągu kolejnych kilku dni tak








obecnie wyglądają tak











Mój pierwszy amarylis został dokładnie uwieczniony i nie mogłam się powstrzymać, żeby go Wam nie zaprezentować. Następne pokażę już tylko w ostatniej fazie :) Bardzo cieszą oczy, kiedy za oknem zaczyna sypać śniegiem. Balkon przygotowany do zimy. Część pelargonii powędrowała do piwnicy, a w niektórych doniczkach zimują cebulki tulipanów. Jeżeli zakwitną na wiosnę, w następnym roku posadzę cebule krokusów i hiacyntów. Jedynie goździki nie dają za wygraną. Mrozy i śnieg im nie straszne.




Jeszcze jedna hodowla, która znalazła swoje stałe miejsce w mojej kuchni.




Mianowicie kiszone buraczki. Są po prostu super. Pyszniutkie i bardzo zdrowe. Jak dla mnie łatwiejsze w przygotowaniu od kiszonych ogórków. Kolejne dojrzewają do wigilijnego barszczu, którego już nie będę musiała doprawiać octem. Zafascynowana nowym, zdrowym odżywianiem zakisiłam kapustę. Mój mąż przeszczęśliwy, bo niestety po tej kwaszonej octem zawsze miał żołądkowe problemy. Na blacie obok buraczków produkuje się też zakwas do żurku, ale na razie idzie mu trochę opornie. Mam jeszcze ochotę żeby całkowicie wyeliminować kupowane wędliny, a może nawet ser..... Moja nowa kuchnia i dieta dają mi tak dużo inspiracji, że praktycznie wiecznie stoję przy garach :)

Oprócz tego trwają remontowo-wykończeniowe prace przed świętami. Mąż ma ogromną frajdę zdobywając nowe umiejętności szpachlarsko-malarskie. Fajnie jest obserwować, jak powoli krystalizują się nasze marzenia, a surowe wnętrza nabierają kształtu i barwy.

Wreszcie udało mi się naprawić blogową usterkę i znowu będę mogła odpowiadać na Wasze komentarze. Bardzo mnie zniechęcało to, że nie mogę na bieżąco dziękować Wam za obecność i brać udziału w dyskusji. Mam nadzieję, że znajdę wreszcie czas na częstsze bywanie u Was.



wtorek, 14 listopada 2017

Wróciłaaaaaaaaaaaaaaaaaaam i co?

Wróciłam i nic. Bardzo się cieszę, że już wróciłam i na pewno nigdy więcej nie pojadę w to miejsce na rehabilitację. Byłam czwarty raz, bo kudowskiego NEPTUNA upatrzyłam dawno temu i bardzo mi się tam podobało. Do czasu. Po tegorocznej rehabilitacji nie czuję żadnej zmiany na lepsze. Nie czułam, że rehabilitanci są zainteresowani wspieraniem mnie w ćwiczeniach. Wszystko odbywało się na odczepnego. Mało profesjonalnie i bez większego zaangażowania. Niby Ci sami ludzie, ale zachowanie zupełnie inne. Już nie mają takiej chęci do pracy, jak dawniej. Odbębnić osiem godzin i do domu. No tak, ale w końcu ryba psuje się od głowy. Bardzo źle na to miejsce wpłynęła kolejna, już trzecia zmiana właściciela, który najbardziej jest nastawiony na zysk, a na pewno nie na dbałość o ośrodek i  pacjenta. Budynek zaczyna się po prostu sypać. Niektóre rzeczy wymagają większego remontu, ale jest też wiele drobnych spraw, które tworzą smutny obraz całości. Wszyscy narzekali na brud w pokojach, bo sprzątanie odbywało się dwa razy w tygodniu i tylko tak zwany "ryneczek". Poduszkę, która spadła mi pod łóżko wyciągnęłam z taką ilością kotów, które pamiętają chyba wcześniejsze pokolenia. Brak wieszaczków w łazience, tylko klejące, brudne ślady po poprzednich. Wiecznie wyskakujące korki, brak prądu w gniazdkach i nieustannie przepalające się żarówki. Mało przyjemny widok zacieków na ścianach i sufitach i wiszące, poodklejane tapety. Kapiąca woda z sufitu na stołówce, bo taras niestety przecieka w wielu miejscach i od czasu do czasu gubi płytki, które spadają na parking. Rozsypujące się łóżka do rehabilitacji i psujący się sprzęt do zabiegów fizykalnych. Apogeum nastąpiło, kiedy zepsuł się piec. Rozumiem, że awaria to przypadek losowy. Nie podobała mi się natomiast postawa dyrekcji. Nikt bowiem z nami nie porozmawiał przez dwa dni. O braku ciepłej wody i ogrzewania zostaliśmy poinformowani poprzez kartkę wywieszoną na drzwiach windy. Nikogo nie obchodziło, jak się myjemy. Bawiliśmy się zatem w grzanie wody w czajniku i mycie w małej miseczce. Pierwszego dnia odważyłam się na mycie głowy w zimnej wodzie, bo rano zostałam zaskoczona brakiem ciepłej i nie było czasu na lepsze rozwiązanie. Do dzisiaj pamiętam lekkie odrętwienie komórek głowy i mózgu :) Trzeciego dnia nieporadnej naprawy dyrektor poinformowała nas, że robią, co mogą, ale i tak uważa, że to nie jest katastrofa, bo zdarzają się większe. W zasadzie niewiele się tym przejęła oraz faktem, że wielu z nas poprzepadały wodne zabiegi.
Najbardziej jednak jestem rozczarowana tym, że nie miałam stałego rehabilitanta, który by monitorował moje postępy i motywował mnie do wysiłku. Rehabilitanci tak często zmieniali stanowisko pracy, że podczas godzinnych ćwiczeń miałam kontakt z czterema osobami i za każdym razem od początku musiałam tłumaczyć, co już poćwiczyłam, w jakiej pozycji i ile minut! Przez trzy tygodnie prosiłam, żeby zapisano w mojej karcie zabiegowej uwagi odnośnie czasu ćwiczeń i ciężarków, jakie podnoszę. Nikt tego nie zrobił. Poza tym każdy rehabilitant miał inne zdanie na temat sposobu w jaki powinien być wzmacniany dany mięsień i podważał to, co robiłam przez ostatni tydzień. Dlatego w zasadzie ciągle zaczynałam od nowa. Nie czuję zatem żadnej poprawy, jedynie rozczarowanie i żal, że pieniądze, jakie wydałam na ten turnus, zostały w pewien sposób zmarnowane . Wróciłam zestresowana i zniechęcona. A może jest po prostu tak, że doszłam już do ściany i nie mogę niczego zmienić na lepsze? Że już żadne ćwiczenia świata nie są w stanie mi pomóc? 
To był też smutny wyjazd, bo czułam się ogromnie samotna. Jedyna na wózku i jedyna, która nie mogłam wyjść sama na spacer poza ośrodek. Niestety nie mam tyle siły w rękach, żeby sterować wózkiem po ostrych podjazdach i chodnikach. Starałam się jakoś umilać sobie czas i wyjeżdżałam na taras z książką, ale to nie to samo, co prawdziwy spacer.








 Na taki wyciągnęła mnie pod koniec turnusu pewna bardzo fajna kobieta i mogłam świat zobaczyć z drugiej strony.

 
 
Widok na ośrodek z ogrodu.
 
 






Świetnie się dogadywałyśmy i byłam pozytywnie zaskoczona tym, że nie miała żadnego problemu, żeby pchać mój wózek po nierównościach. Zero skrępowania. Dało mi to nadzieję na to, że są ludzie, którzy nie widzą w moim wózku niczego wstydliwego i traktują mnie normalnie. Brakuje mi takich ludzi. Czasami czuję się straszliwie samotna, nawet wśród osób chorych. Tak naprawdę tylko mąż mnie rozumie i chce wysłuchać moich żali. Ale w końcu tylko mąż, to AŻ mąż. Inni nie mają nawet tego :)
Staram się nie podawać i zaczynam kolejną rundę. Chyba nie wykorzystałam jeszcze wszystkich możliwości świata. Już nie liczę na super efekty i jeżeli z nowej terapii nic nie wyjdzie nie zapłaczę się na śmierć. Jestem przyzwyczajona do porażek na tym polu, ale jednocześnie chcę dalej szukać. Boję się tylko jednego, że mimo iż staram się walczyć i przeć z optymizmem, to i tak powoli wbrew sobie gorzknieję i jestem coraz bardziej zmęczona moją chorobą i konsekwencjami, jakie ze sobą niesie. Bo mam ciągle wrażenie, że mimo iż staram się wyglądać i zachowywać "normalnie", to i tak dla wielu jestem dziwolągiem.
Mam nadzieję, że za jakiś czas napiszę coś bardziej optymistycznego. O tym, jak mąż podczas mojej nieobecności dbał o kwiaty i z dorodnych roślinek wyhodował suszone zielsko lub jak wyszła mi hodowla amarylisów :)


NA KONIEC OGROMNE PODZIĘKOWANIA DLA WSZYSTKICH, KTÓRZY PAMIĘTAJĄ O MNIE PRZY ROCZNYM ROZLICZENIU PIT. DZIĘKI PIENIĄŻKOM UZBIERANYM NA MOIM KONCIE W FUNDACJI AVALON MOGĘ SIĘ REHABILITOWAĆ I KONTYNUWAĆ LECZENIE.





 

środa, 4 października 2017

Już za parę dni, za dni parę....

Za kilka dni wyjeżdżam wreszcie na długo wyczekiwaną rehabilitację. Z jednej strony cieszę się, bo miejsce, do którego jadę nigdy mnie nie zawiodło. Z drugiej strony mam, jak zwykle lekkie obawy. Czy i tym razem będzie tak super, jak zawsze? Pracuję zatem nad mega pozytywnym nastawieniem i wymyślam tylko najlepszy rozwój wypadków. Chociaż kilka dni temu miałam chwilę zwątpienia i stwierdziłam, że absolutnie nigdzie się nie wybieram. Ot, kobieca natura :) Mój mąż na szczęście wie, jak mi poprawić nastrój. Kto by marudził po długich zakupach w galerii?  Najbardziej liczę na całą masę zabiegów i odpowiednich ćwiczeń. Trzy tygodnie intensywnego zmagania się z własnym ciałem. Na to liczę, a nie na leniuchowanie. Odpoczywać to ja mogę w domu przy garach i pieczeniu. Szczególnie, kiedy wstaje taki dzionek.









Nic tylko upiec coś pysznego. Na przykład jogurtowe muffiny z dodatkiem czekolady.



Lub też fit marchewkowe, całkiem zdrowe.


Do tego fit namówiła mnie moja chrześnica, które studiuje dietetykę, no i oczywiście stara się edukować całą rodzinę, a przy okazji odchudzić bardziej utyte egzemplarze. Marchewkowe z miodem było bardzo fajne, chociaż na początku nieco dziwne, szczególnie dla mojego męża, który, jeżeli nie poczuje na podniebieniu prawdziwego cukru, nie jest do końca usatysfakcjonowany. Dlatego ciasto fit musiał zagryźć tabliczką czekolady :)

Ponieważ ostatnio każdą wolną chwilę spędzaliśmy na tarasie




postanowiliśmy zrobić wreszcie spacer i poznać nasze nowe otoczenie nieco dokładniej.
I tak ślimaczym tempem


Ja czasami szybciej, bo kiedy równa droga lubię pędzić przed siebie i chociaż przez chwilę czuć, że kontroluję rzeczywistość.
Okolica okazała się bardzo przyjemna. Natrafiliśmy nawet na małe mocno zarośnięte jeziorko. Kiedy nasze osiedle dopiero powstawało, można było przy nim spotkać sarenki. Teraz ruch na budowie niestety je wypłoszył.




Przy okazji zawarliśmy bliższą znajomość z naszymi sąsiadami i natknęliśmy się na moją szkolną koleżankę. Okazało się, że mieszka w budynku na przeciw i teraz możemy do siebie machać. Kawa i plotki już są zapowiedziane.

Wszystko jednak musi poczekać na mój powrót. I układanie paneli w kolejnym pokoju też, bo beze mnie, czyli głównego dekoratora, mąż ma zakaz robienia podłóg.
Odezwę się z Kudowy i zdam relację. O ile ćwiczenia mnie nie wyczerpią i nie padnę plackiem.







czwartek, 14 września 2017

Końca nie widać...

Końca remontu faktycznie nie widać, ale jakoś specjalnie go nie wypatruję. Staram się nie poddawać poganianiu innych i delektować każdą chwilą. Tym bardziej, że najgorsze już za nami, czyli mega budowlane przeróbki, to jest kucie, rozwalanie, demolowanie i budowanie na nowo. Jeżeli kiedyś myślałam, że remont to łatwizna i polega na pomalowaniu ścian, położeniu płytek i paneli, to byłam w ogrooooomnym błędzie. Najważniejsze jednak już mamy, czyli kuchnia, łazienka no i oczywiście balkon, a resztę powoli robimy. Mój mąż zdobywa nowe umiejętności jako budowlaniec, a ja jako asystentka, sprzątaczka i kura domowa w nowym wydaniu. Mimo, że jeszcze dużo pracy przed nami, żeby dopracować nasze, tak długo wyczekiwane gniazdko, to mamy wiele powodów do radości.
Chociażby łazienka......


Wreszcie bez wanny. Kosztowała nas wiele pracy, bo musieliśmy skuć całą posadzkę i przerobić kanalizację, żeby zrobić płaski brodzik. Na szczęście gruzowisko poszło w zapomnienie, a efekt jest po prostu super. Jeszcze musimy zamontować poręcze i gotowe.

Kolejną super sprawą jest nasz wielki balkon. Jeszcze nie mieszkaliśmy, a ja już go obsadziłam kwiatami. Nie wyobrażałam sobie lata na balkonie bez roślin.





To nasz kącik, w którym spędzamy większość wolnego czasu. Tym bardziej, że kanapy w salonie jeszcze brak :)


Pelargonie, po krótkiej przerwie, znowu zaczynają kwitnąć i mam nadzieje, że będą nas cieszyć do później jesieni.


Pierwszy raz posadziłam małe goździki i już wiem, że za rok będzie ich znacznie więcej. Kwitną bez przerwy, a przede wszystkim cudownie pachną.



Wreszcie parapety!




I oczywiście storczyki. Zawsze marzyłam , że będę je hodować. Na razie mają jeszcze sklepowe kwiatki. Najbardziej dumna będę, kiedy u mnie zakwitną nowe. Dlatego codziennie je obserwuję i do nich mówię. Z tego gadania wypuściły kilka korzonków i listków, ale jakieś zawiązki kwiatowe też się pojawiają. W planach mam jeszcze paprotki, hebe, które muszę ściągnąć na zimę z tarasu, amarylis, zioła.....Chyba mam za mało okien i za dużego kwiatowego fioła ;D





Po wielu latach nieposiadania piekarnika, wreszcie mogę rozwijać umiejętności kulinarne. Ciasto drożdżowe, które wydawało mi się być strasznym wyzwaniem, zostało błyskawicznie oswojone. Był już chlebek, maślane bułeczki, pizza (wreszcie taka, o jakiej zawsze marzyłam, na grubym cieście i z mega ilością dodatków), ciasto ze śliwkami, muffiny w różnych odmianach, mini serniczki, o zapiekankach wszelkiej maści nie wspomnę. Następnym razem zrobię zdjęcia moich wyczynów piekarniczych (wreszcie odkopałam aparat).

Nie wiem, czy kolejna fajna rzecz przebije te poprzednie, ale.....Mam windę! Wreszcie lubię wychodzić z domu, a właściwie wyjeżdżać. Już nie szukam wymówek, kiedy mąż proponuje spacer. Nie muszę pokonywać schodów, a on nie musi targać za mną wózka. Po prostu siadam, śmigam do windy, zjeżdżam i tadam!!!

A remont sobie trwa. Ale cóż to za frajda samemu położyć panele. Ja głównie służę za kierownika artystycznego i dobieram panele wzorami, a także za imadło. Po prostu siedzę na desce, kiedy mąż musi ją przyciąć. I tak kawałek po kawałku układamy, ale najważniejsze, że razem.

Nie wszystko jest jednak tak różowo, bo po drodze zdarzyło nam się kilka potknięć. Chociażby nie do końca udany zakup mebli łazienkowych, a właściwie zamówienie u stolarza niedojny i krętacza. Zwodzi nas już drugi miesiąc i codziennie przekłada termin montażu. Nawet nie odbiera telefonów, tylko pisze smsy i szarpie mi nerwy. Zobaczymy, co z tego wyniknie. O panach z firmy przeprowadzkowej też nie mogę dobrego słowa powiedzieć. Więcej siły, niż rozumu i łóżko zostało połamane.

No, ale kto powiedział, że będzie łatwo. Myślę jednak, że to finał jest najważniejszy, powoli wyłania się całkiem fajny. Jeżeli remont znowu mnie nie pochłonie, to dam znać z kolejnych etapów. A szpachlowania, szlifowania, malowania itp. jeszcze przed nami trochę.


wtorek, 30 maja 2017

Przerwa remontowa.

Wreszcie po wielu, wielu latach oczekiwania spełnia się moje marzenie o bezpiecznym mieszkaniu. Parter z możliwością samodzielnego wyjazdu wózkiem z budynku. Co prawda do pełni szczęścia brakuje jeszcze wiele wysiłku, ale to już bliżej, niż dalej. Na razie staramy się ogarnąć remont, który momentami przypomina sytuacje z "Alternatywy 4". Najwięcej pracy jest z przystosowaniem łazienki, którą najpierw należało dosłownie zburzyć. Mąż strasznie się napracował, żeby wykonać zupełnie płaski brodzik na posadzce. Na szczęście zaczyna to powoli przypominać łazienkę, ale przez kilka tygodni zamiast podłogi ziała dziura, jak po wybuchu bomby. Staram się nie dać zwariować i nie poganiać samej siebie, ale czasami ogarnia mnie zniecierpliwienie, bo myślałam, że pójdzie łatwiej. Wkurzam się też na samą siebie, że niewiele mogę pomóc. Najchętniej wzięłabym wałek w rękę i zaczęła malować, ale skoro czasami nie mam siły utrzymać widelca, to z wałkiem nie pójdzie mi łatwiej. Natomiast cieszę się, że mogę wykorzystać budowlaną wiedzę podczas zakupów. Do mnie też należy wybór płytek i paneli. Nie jest to łatwe zadanie, bo nie zawsze to, co ładne spełnia techniczne warunki. Wszystko musi być bowiem wystarczająco szorstkie, żeby mi się kule nie rozjeżdżały. Z tego powodu zawsze miałam ogromny stres przed wyprawami do sklepu lub urzędu. Kilka razy zdarzyło mi się dosłownie rozjechać na ślicznej, wygłaskanej, błyszczącej posadzce. Teraz przynajmniej na wózku czuję się bezpieczniej. Chociaż pod tym względem, Co innego brak przystosowania wielu miejsc publicznych dla wózkowicza. Ale o tym opowiem innym razem.   
Cieszę się też z dużego balkonu i już mam wizje gąszczu kwiatów. Chciałabym go jak najszybciej obsadzić, ale na razie jest wiele ważniejszych spraw. Muszę też znajdować czas na normalne życie i odpoczynek. Czasami po dniu spędzonym na wózku i załatwianiu miliona spraw, dosłownie padam z bólu i zmeczenia i muszę przeleżeć cały dzień, żeby odnaleźć siły do działania. Internet poszedł w odstawkę i służy jedynie do wyszukiwania informacji o tym, jak wyremontować to czy tamto. Niedługo zostanę fachowcem w kładzeniu płytek...teoretycznie oczywiście :D
Znikam zatem na nie wiem ile, ale wrócę. Mam nadzieję, że już z nowego miejsca, z nowego łącza i z nowymi siłami.

środa, 12 kwietnia 2017

Pisankowe życzenia.

Ostatnio mam wrażenie, że doba ma zaledwie kilka godzin, bo nie nadążam z robieniem wszystkiego, co bym chciała.  Święta plus przygotowania do przeprowadzki ......całkiem ciekawe połączenie. Staram się zbierać wszystkie możliwe siły i dużo spokoju, by nie ogarnął nas chaos. Dobrze, że chociaż spadek formy udało mi się powstrzymać, a czasami czuję przypływ ogromnej energii i zaczynam marzyć o czasach bez wózka. Może wózka się nie pozbędę, ale będę w nim spędzać mniej czasu. Wierzcie mi, że kilka godzin siedzenia na nim to żadna przyjemność i wygoda. Potem muszę odleżeć swoje, żeby wyprostować kręgosłup, ścięgna i pozwolić odpocząć obolałym mięśniom. I tak na przemian dzień jeżdżenia i załatwiania, potem dzień odpoczynku i ogarniania bieżących spraw, o ćwiczeniach już nie wspomnę, bo nie mam na nie czasu, ani siły. Dobrze, że frywolitkowe pisanki zaczęłam robić jeszcze w zimie, bo teraz o robótkach mogę zapomnieć. Szkoda, bo mam jeszcze tak wiele pomysłów, że mogłabym ich zrobić jeszcze setkę :D  Pokażę Wam te, które zdążyłam.




 
 
W tym roku moje pisanki są mniej tradycyjne, bo przeźroczyste.
 


 
 
Nie tylko w wiosennych barwach żółto-zielonych. Chciałam tez wykorzystać czerwone piórko, które bardzo mi się spodobało.
 



 
 



 
 


Nie wiem, czy znajdę jeszcze czas, by tutaj zajrzeć przed Świętami, dlatego już dzisiaj chcę Wam złożyć życzenia. Spokojnych, zdrowych i radosnych Świąt. Oby upływały w miłej, rodzinnej atmosferze. Zatrzymały codzienny pęd i skłoniły do refleksji.