środa, 28 października 2015

Czterdzieści lat minęło......

Wreszcie i ja mogłam sobie zaśpiewać "czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień...". I tak właśnie jest. Minęło nie wiadomo kiedy i jak. Ta moja czterdziestka też minęła spokojnie i bez większych podsumowań. Nie nastąpiło żadne wielkie bum, po prostu zmieniła się kolejna data i licznik przeskoczył kolejne oczko. Żyję sobie dalej tak, jak żyłam. Siwe włosy zafarbowałam, a zmarszczki zamalowałam kremem. Dla porządku rzeczy, w końcu kolejne urodziny powinny skłaniać do refleksji, zastanowiłam się przez chwilkę, czy czuję się mądrzejsza, czy wiem więcej i jak bardzo się zmieniłam przez te wszystkie lata. Przede wszystkim doszłam do wniosku, że wariatuńcio siedzi we mnie w tym samym miejscu, co zawsze. Czasami zalewany przez potoki łez z powodu różnorakich życiowych przypadłości. Na szczęście tych łez coraz mniej. Więcej spokoju, a raczej pogodzenia. Chyba mam w sobie więcej wiary niż strachu przed Bogiem. Na kolejne trudy staram się reagować cierpliwością i myślę sobie, jakie jeszcze przeszkody postawi przede mną najwyższy i czy są one niezbędne żeby hartować mojego ducha. Największym marzeniem jest to, by te przeróżne sytuacje po prostu przeze mnie przepływały, zostawiając mądrość, zamiast nalotu ze strachu i rozgoryczenia. No, bo w końcu i mimo wszystko i na przekór cierpieniu, bólowi, chorobie, jestem ogromną szczęściarą. I właśnie w takim myśleniu staram się utwierdzać. Wyciągać to, co najlepsze i nie pozwalać, żeby myślenie zatruwało mi duszę. Dlatego na urodzinki zażyczyłam sobie kolejną cudowną książkę Eckharta Tolle pt. "Nowa ziemia". Wgryzłam się w nią wszystkimi zębami i chłonę każde słowo. Mądrość jaka z niej płynie, a zarazem prostota, dają spokój i pogodzenie, a tego właśnie potrzebuję.
 
 
 


A na osłodę oczywiście tort, własnoręcznie wykonany przez moją mamę. Szkoda, że tak szybko się skończył, a na następny trzeba czekać kolejny rok :D



piątek, 16 października 2015

Pienińska Droga.

Moje pienińskie opowieści zacznę od najciekawszej i najpiękniejszej wyprawy. Wiadomo, że będąc w Pieninach obowiązkowo trzeba zaliczyć przełom Dunajca, jeden z najpiękniejszych rzecznych przełomów w Europie. Niektórzy wybierają spływ na tratwach. Ja nie należę do fanów głębokiej wody i kiedy nie widzę i nie czuję pod nogami dna, wolę patrzeć na wodę z daleka. Poza tym skoro mam wózek jestem nastawiona na piesze wędrówki. Postanowiliśmy zatem pokonać Drogę Pienińską. Jest to pieszy szlak, który prawym brzegiem Dunajca prowadzi ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru po słowackiej stronie.


Szczawnica pozostała za nami, a my wkroczyliśmy w skalny świat.





 Do słowackiej granicy prowadziła nas bardzo wygodna, asfaltowa droga. W sam raz dla wózkowicza, rowerzysty i piechura. Już z daleka widać pierwsze skały, a jest to dopiero początek cudownych widoków.




Na granicy polsko-słowackiej można odpocząć, napić się orzeźwiającej kofoli, czyli słowackiej odmiany coca-coli. Ja przy okazji podziwiałam nie tylko skały :)





Tutaj słowaccy flisacy demontują tratwy i odwożą je do przystani w Czerwonym Klasztorze, gdzie zaczynają spływ.


Dalej wędrowaliśmy spacerowym traktem tuż przy samych skałach. Poniżej asfaltowa droga, która prowadzi do Leśnicy. Jeżdżą nią nie tylko flisacy, ale i dorożki, które kursują między przystanią a Leśnica. Do wioski zajrzeliśmy w drodze powrotnej.



Budowę Pienińskiej Drogi rozpoczęto w latach 1870-75. Miejscami Dunajec tworzy tak ciasny wąwóz, że dla zbudowania wąskiej drogi prowadzącej u podnóża skał, trzeba było niektóre z nich obciosywać. Fragment drogi powyżej prowadzi pod skałą zwaną "Wylizana". Tutaj też kończy się wygodna droga. Dalej trakt jest wysypany grubym żwirem. Miejscami bardzo utrudniał mi jazdę, bo co chwila blokował przednie kółka. Napotykani przez nas rowerzyści też narzekali, że nawierzchnia nie jest zbyt komfortowa do jazdy.






Patrząc na pogodę za oknem trudno przywołać ten upał, który najmocniej doskwierał podróżującym po wodzie. Pewnie dlatego tylko nieliczni mieli ochotę na głośne śpiewy i wygłupy. Z radością jednak pozdrawiali nas, wędrujących w cieniu. Podziwiałam odwagę tych ludzi, tym bardziej, że niektóre tratwy były mocno dociążone, a woda sięgała prawie do brzegów burty.







Skały są tak ogromne, że trudno jest je objąć obiektywem aparatu. Zachwyca mnie ich majestat, w stosunku do którego człowiek wydaje się taki mały, bezbronny i kruchy.












 
Droga była niestety coraz bardziej wyboista. Dlatego zakończyliśmy wędrówkę na wysokości Sokolicy. Tym bardziej, że za kolejnym zakrętem było strome wzniesienie, a droga tak zniszczona, że nawet rowery trzeba tam przenosić.
 
 
 
Sokolica to obok Trzech Koron najsłynniejszy szczyt w Pieninach, a szczególnie rosnąca na niej sosna. Widnieje na większości pocztówek.
 
Znalezione obrazy dla zapytania sokolica sosna widokówka
fot.google
 



Zawracając podziwialiśmy góry z innej perspektywy. Śmiałków na wodzie nie brakowało. Co chwila mijały nas tratwy, pontony, kajaki.



Męczący upał rozleniwił również ryby. Ogromne lipienie właściwie zastygły w bezruchu.


Wróciliśmy do rozstaju dróg, a potem wygodną trasą powędrowaliśmy do Leśnicy. Jest to jedyna miejscowość położona w samym środku Pienin. Dawniej należała do zakonników z Czerwonego Klasztoru. Była całkowicie odcięta od świata, bo nie prowadziła do niej żadna droga. Obecnie można się do niej dostać pieszym traktem ze Szczawnicy lub okrężną drogą z Czerwonego Klasztoru. Większość jej mieszkańców zajmuje się obsługą spływu Dunajcem.



Do Leśnicy jest zaledwie pół kilometra, ale i ten fragment trasy jest bardzo malowniczy. Dla mnie szczególnie przyjazny, bo całkowicie wyłożony kostką. Wreszcie mogłam rozwinąć skrzydła i samodzielnie pędzić na moich czterech kółkach.


 
 


Powoli i mocno zmęczeni upałem wróciliśmy do Szczawnicy. Za nami prawie 6 km drogi. Niestety w większości  niezbyt wygodnej dla wózka. Nie odpuściliśmy jednak drugiej części Pienińskiej Drogi. Kolejnym razem spróbowaliśmy ją sforsować od słowackiej strony, ale to opowieść na następny wpis.


czwartek, 15 października 2015

Właściwe wybory.

Za mną bardzo trudny czas. Czas bolesnych oczekiwań i trudnych wyborów. Kolejna życiowa lekcja, która w ogromnej kumulacji wydarzeń, spadła na mnie i moich bliskich. Najważniejsze, że byliśmy i nadal jesteśmy dla siebie ogromnym wsparciem i wierzę, że to pomoże pokonać wzburzone fale i wypłynąć na spokojne wody. Jeszcze nie wszystko się ułożyło po naszej myśli, ale czekam cierpliwie i walczę, by nie poddać się histerii. Jestem wręcz zaskoczona sama sobą. Tym razem obywa się bez rwania włosów z głowy. Tylko ciągłe powtarzanie, że wszystko się jakoś ułoży, a szamotanie się może tylko potęgować ból. W końcu ryba złapana na haczyk zadaje sobie więcej cierpienia, kiedy się wyrywa. Chyba lepiej poddać się biegowi wydarzeń i wierzyć. 

Moim marzeniem było to, bym mogła na swoje życie patrzeć z boku, z zaangażowaniem widza, a nie głównego bohatera i na spokojnie potrafić ocenić sytuację. Mam wrażenie, że powoli osiągam ten stan. Wiem też, że nie wszystko musi się układać po mojej myśli, chociaż to do mnie należą właściwe wybory i ja będę musiała żyć z ich konsekwencjami. Jednak już nie raz się przekonałam, że Bóg ma o wiele więcej do powiedzenia niż ja i daje mi to, czego potrzebuję w najodpowiedniejszym momencie. Nie wcześniej i nie później. Największy jednak problem polega na tym, żeby wybrać właściwą drogę, tylko.....która jest właściwa? Oby tylko wewnętrzna nawigacja nie wykierowała mnie na puste pole lub na skraj przepaści. Muszę jednak wierzyć, że tak się nie stanie.

Najważniejsze, że tatko wyszedł cało ze zdrowotnych opresji. Konsekwencjami rutynowego badania były poważne komplikacje i pobyt w szpitalu. Na szczęście powoli dochodzi do sił, pewnie też dlatego, że wynik badania wykluczył to najgorsze.

Na dodatek mnie nie opuszczał ogromny ból. Mój rehabilitant nakłonił mnie wreszcie do kontrolnego rtg, żeby nie przegapić momentu, kiedy i na endoprotezę biodra będzie za późno. Na szczęście bioderko wyszło cudne, jak malowane. Natomiast przy okazji wylazła inna zmiana na kości. Oczywiście mimo przestróg, przed wizytą u lekarza,  przewertowałam cały net i  jedyne, co znalazłam to informacje o rakach kości. Odrzucałam myśli o tym, jak najdalej, ale wewnętrzny niepokój był. Jakimś cudem udało mi się błyskawicznie dostać do specjalisty, który mnie uspokoił. Kazał być lekko czujnym, ale nie panikować. Zapominam zatem o kwiatku na kości. Mam go w....nosie :D

Jeszcze tylko gryzą nas problemy zawodowo finansowe i tutaj musimy dokonać mądrych wyborów. Wierzę jednak, że i w tym wypadku znajdzie się właściwe rozwiązania w najdogodniejszym momencie. Liczę na cudowne zbiegi okoliczności i przyjazne anioły, które jak do tej pory nad nami czuwają. Zastanawiające....najpierw dają nieźle popalić, a potem ratują z opresji. Czyżby robiły to wszystko z nudów? ;D

No, to trochę mi ulżyło i odblokowało. Muszę się wreszcie zająć wakacyjnymi wspominkami, na przekór wszystkiemu i tej ponurej pogodzie.