niedziela, 30 czerwca 2013

Żyć z pasją - kolorowy świat LemonCraft

Zawsze podziwiam ludzi z pasją. Tylko tacy mogą osiągnąć w życiu to, czego pragną. Droga do spełniania marzeń zazwyczaj nie jest łatwa, ani krótka, ale kiedy bardzo czegoś pragniemy, to jesteśmy w stanie pokonać wszelkie przeciwności. Najważniejsze jest to, by mieć jasno wytyczony cel i niezłomnie do niego dążyć. W trakcie drogi możemy się potknąć lub nawet upaść, ale bez względu na poniesione obrażenia trzeba się szybko podnieść i dalej biegnąć przed siebie, prosto do celu. Jest nam łatwiej, kiedy odczuwamy ogromną radość i ani odrobiny zwątpienia w sukces. Nie można odwracać myśli od celu i zaprzątać głowę wizjami klęski. Tylko to gwarantuje nam sukces, a także wytężona praca.
Sekret ten odkryły twórczynie fantastycznego sklepu. Ogromna pasja, wytrwałość i ciężka praca pozwoliły im na spełnienie swojego barwnego marzenia. Teraz tylko muszą o niego dbać, a sukces gwarantowany. Gratuluję otwarcia i w imieniu twórczyń zapraszam na odwiedziny i zakupy. Na powitanie można otrzymać przepiękny prezent.

LemonCraft ZAPRASZA


 







czwartek, 27 czerwca 2013

Apteka, czy apteczka?


Ostatnio robiłam przegląd apteczki. Ileż tam było różności?! Aż się zdziwiłam, że tak bardzo dbamy o swoje zdrowie. W trosce o jeszcze lepszą jego jakość, przede wszystkim usunęłam przeterminowane medykamenty. Dużo z nich było powielonych i dopiero zaczętych. Wiadomo, że lekarz często przepisuje na chybił trafił. Uda się albo nie. Jeżeli nie, to tamte idą w odstawkę i kupujemy nowe. Może te żółte będą skuteczniejsze od różowych? I tak odkopałam antybiotyki różnego gatunku. Tabletki na kaszel, który bez nich i tak ustąpił, bo wiadomo, że najlepszy jest syrop z cebuli. Tabletki i krople na katar, który i tak mija po siedmiu dniach, a nieleczony po tygodniu. Suplementy diety na oczy, wiecznie opaloną i jedwabiście gładką skórę, śnieżnobiałe zęby bez dziur, porost włosów i barwienie siwych, paznokcie żeby rosły zdrowe i od razu kolorowe i wiele innych, które zawiodły i leżą niechciane w czeluściach szafki. I najważniejsze pudło z kilometrami bandaży, opatrunków jałowych i plastrów, które, od kiedy jest, tylko zbędnie zajmuje miejsce, ale zapewnia mi psychiczne bezpieczeństwo.

Kilka lat temu miałam częste tendencje do niefortunnych wywrotek. Nogi robiły co chciały i padałam na tzw. prostej drodze. Kiedyś było to tak niefortunne, że doznałam bardzo poważnego urazu stopy. Bolało okrutnie, opuchlizna rosła w oczach, a z palców lała się krew. Zdruzgotana siedziałam na podłodze, tuliłam stopę i wyłam, jak potępiona, ale nie chciałam jechać na pogotowie. Okazało się jednak, że upadając bardzo niefortunnie odgięłam palce i przy silnym zderzeniu z podłoga pękła mi skóra i to dosyć głęboko. Gorączkowo więc zaczęliśmy poszukiwania opatrunków, ale oprócz maluteńkich plasterków nie było nic. Na szczęście jesteśmy dobrze wyposażeni w materiały budowlane, a taśmy malarskiej mamy kilometry. Obłożyliśmy więc palce chusteczkami higienicznymi i mocno okleiliśmy taśmą malarską, która lepiej trzyma niż plaster. Na pogotowiu dostarczyliśmy wszystkim niezłej rozrywki. Najpierw zaskoczył ich rodzaj opatrunku. Później, kiedy lekarz obejrzał rany, nie mógł zrozumieć jak do tego doszło. Uznał, że to niemożliwe, żeby przy upadku rozerwać palce i patrzył na mnie i męża bardzo podejrzliwie. Myślał, że zrobiłam to sobie celowo albo zostałam poddana wymyślnym torturom. Tłumaczyłam mu, że w moim przypadku wszystko jest możliwe. Nie tylko dlatego, że jestem bardzo pomysłowa, ale z moim choróbskiem nigdy nic nie wiadomo, a poza tym bezwładnie upadające ciało waży tyle, co mały słoń i może nawet zmiażdżyć to i owo. Poza tym mam bezwładne stopy, które lecą gdzie chcą.

Po wyczerpującym wywiadzie sztab ludzi zaczął mnie przygotowywać do szycia ran. Najpierw kontrolne rtg stopy, przemywanie ran, zastrzyk przeciw tężcowy i… Główny chirurg stanął nade mną z igłą gotowy do szycia. Obleciał mnie strach!! Jak to żadnego znieczulenia?! To aż tak jest źle w naszych szpitalach, że szyją na żywca?!  W czasach zamierzchłych to dla uśpienia dali by eteru powąchać albo chociaż młotkiem gumowym w czółko, a tu nic!

- No przecież pani nic nie czuje – zdziwił się moimi obawami lekarz

- A kto powiedział, że nie czuję?  Jestem bardzo uczuciowa, nawet w stopach! To, że się nie ruszają, nie oznacza, że są nieuczuciowe! – i tutaj musiałam mu zrobić wykład z medycyny. Stópki się nie ruszają, bo impulsy z mózgu, które idą do stopy, żeby jej powiedzieć, że ma się poruszyć są leniwe i krnąbrne i po drodze zawsze gdzieś zboczą z trasy i nigdy nie mogą dojść do celu. Dlatego stopa nie wie, że powinna się poruszać, ale jest żywa i odczuwa wszystko, co powinna. Dziwne, ale chyba nie dla profesjonalisty?

Zastrzyk przeciwbólowy bolał gorzej niż borowanie zęba. Wszystko było dobrze dopóki działał, a potem myślałam, że będę chodzić na rzęsach z bólu. Pan doktor zapomniał mi przepisać silne leki przeciwbólowe, chyba w zemście za wykład z neurologii.

Taki nieszczęsny upadek zaliczyłam znowu kilka tygodni później. Lekarz nie widział jednak potrzeby szycia i skrytykował poprzednie, ponieważ okazuje się, że lepiej by się zagoiło bez. Natomiast najbardziej przerażały mnie czynności pielęgniarki, która robiła mi opatrunek. Zamiast pchnąć wózek, na którym siedziałam, do stanowiska opatrunkowego, złapała mnie za naderwane palce i zaczęła ciągnąć. Zrobiła to z taką energią, że nawet nie zdążyłam zareagować, na jej głupotę i tylko zajęczałam z bólu.

Kolejny raz służba zdrowia pokazała swoje prawdziwe oblicze.

 Staram się na ile to możliwe, nie upadać, jak przysłowiowy słoń, jeśli już to z gracją. I stwierdziłam, że jak coś się rozerwało albo skaleczyło, to i samo się zrośnie, a taśm malarskich i plastrów mam hurtowy zapas. Tak na wszelki wypadek J

 

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Słoń w składzie porcelany, czyli jak podróże kształcą

Do tego posta sprowokowała mnie ostatnia bankietowa przygoda eNNki. Każdy z nas był pewnie w podobnej sytuacji. Nowe miejsce, nowe obyczaje i nie do końca wiadomo, jak się zachować i to prowadzi do komicznych sytuacji.

Kilka lat temu całą ekipą z pracy pojechaliśmy na tzw. zjazd integracyjny. Celem wycieczki był hotel SPA Jelenia Struga w Kowarach. W normalnych warunkach dojechalibyśmy szybko, gdyby nie to, że co kilka kilometrów męska część ekipy zmuszała nas do postoju, żeby oddać naturze litry wypitego piwa. Mimo, że wlekliśmy się niemiłosiernie, to serdecznie im współczułam wyskakiwania  przy minus dziesięciu w metrowe zaspy śniegu.

Na miejsce dotarliśmy na szczęście przed zmrokiem. Po zameldowaniu udaliśmy się do pokoi, żeby się przygotować do zajęć rozrywkowych. Nie wszystko jednak było tak luksusowe, jak się nam wydawało. Kiedy weszłyśmy z koleżanką do pokoju, okazało się, że chyba wysadziło korki, bo wszędzie panowały egipskie ciemności. Tylko poświata z holu nie pozwoliła nam powybijać zębów o meble. Już zaczęłyśmy szukać skrzynki z bezpiecznikami, kiedy na korytarz wypada reszta naszej ekipy. U nich to samo! Wreszcie ktoś przytomnie poszedł do recepcji. Wraca po chwili pąsowy jak róża i mruczy pod nosem, żeby użyć mózgu, a  kartę otwierającą drzwi wetknąć w odpowiedni otwór. Nastała światłość i ogólne rozbawienie.

Wreszcie jesteśmy gotowi do zajęć. To znaczy niektórzy. Ci bardziej obyci i odważniejsi maszerują w samych szlafrokach. Jak SPA to SPA! A pozostali w całym zimowym rynsztunku schodzą do sauny. W szlafroku to tylko po domu! W rezultacie dziewczyny lądują na masażykach i błotnych papkach, a panowie z baterią rozluźniaczy okupują jacuzzi. Do tej pory nie chcą się przyznać ile wypili piwa, a ile wody ze wspólnej kąpieli.

Wniosek jest prosty. Podróże kształcą. Coraz mniej zaskakują krany, których nie ma jak odkręcić, suszarki bez włącznika, toalety bez przycisku spuszczającego wodę. Niech żyją fotokomórki. Ciekawe, jakie Wy mieliście przygody z nowoczesnością.

Wspomniane SPA mieści się zaraz przy byłej kopalni uranu, którą zwiedziliśmy kilka lat wcześniej. Obecnie mieści się w niej muzeum i bardzo ciekawa trasa turystyczna. Największe wrażenie zrobił na nas rząd metalowych, pordzewiałych łóżek w jednym z podziemnych korytarzy. Jest to pozostałość po ośrodku inhalacji radonowych, który był jedynym takim w Polsce. Bardzo klimatyczne miejsce, na samym końcu drogi, w środku lasu. Ciekawostką jest to, że pod samym hotelem przepływa górski strumień, do którego można wejść bezpośrednio  z sauny. Ekstremalne przeżycie szczególnie w zimie.



Ewentualnych podróżników chciałabym zachęcić do odwiedzenia Kowar nie tylko ze względu na SPA i sztolnie. Zwiedzanie Dolnego Śląska warto zacząć od Parku Miniatur, który mieści się na terenie byłej fabryki dywanów. W otoczeniu zieleni, u podnóża gór mieści się niemała kolekcja miniatur zamków, pałaców, kościołów i innych znanych budowli. Najbardziej znane to Zamek Książ, Zamek Czocha, obserwatorium na Śnieżce.  Zachwycają one precyzją z jaką są wykonane najdrobniejsze detale.  Malutkie dachówki, ogrodzenia, balkoniki, wieżyczki. Takie domki dla lalek. Jest to niezła frajda dla dzieci i dorosłych. Można również odwiedzić pracownię modelarską i przyjrzeć się jak wygląda praca nad poszczególnymi miniaturami. Nas wyprawa do parku sprowokowała do tego, by te wszystkie budowle poznać w rzeczywistości. Wierzcie mi, naprawdę jest co zwiedzać, na każdym kroku jakiś stary zamek albo dworek. 





   

piątek, 21 czerwca 2013

Ping pong

Monter od kablówki i netu przepadł, jak kamień w wodę. Na do widzenia poinformował nas, że dekodery będą, ale on nie wie kiedy. Za tydzień albo dwa...i  tyle go widzieli. Przerażająca wizja odcięcia od świata stanęła mi przed oczami. Na telewizję nakichał, ale net?! Brak bloga, to jak nieugaszone pragnienie w upalny dzień, klęska i kaput.

 Informacji od montera brak, a telefonu nie raczy odbierać. Zbieram się więc w sobie i dzwonię do dostawcy, z którym podpisywaliśmy umowę. Zdziwienie pani, po drugiej stronie słuchawki zbija mnie z tropu i nie wiem co mam powiedzieć. Ja, która zawsze ma tyle do powiedzenia?! Stwierdza mianowicie, że to niemożliwe, że montaż się nie zakończył i, że zabrakło dekoderów! Mówi to z taką pewnością, że zaczynam się rozglądać po mieszkaniu, bo straciłam pewność, czy faktycznie jestem u siebie, a z sufitu dyndają nowe kable i z półki mruga do mnie nowy modem. Okazuje się wreszcie, że to nie ja zwariowałam ,a pani oświadcza, że tak właściwie to ona tylko podpisuje umowy. Montażem i dostawą dekoderów zajmuje się "inna" firma.

Dzwonię więc do tej "innej" firmy. Na zarzuty o nierzetelności, pani oświadcza, że jest niewinna, bo ona tylko umawia wizyty z monterami. Monterzy natomiast pracują dla jeszcze "innej" firmy i to ona odpowiada za brak dekoderów.

Czuję się jak ping pong, a oni czują się luzacko zwolnieni z odpowiedzialności.

W poszukiwaniu dekodera albo jakiejkolwiek informacji dzwonię do firmy od montera. Niestety odzywa się tylko automat. Przez zaciśnięte zęby cedzę litrami melisę i postanawiam na chwilę odpuścić temat. Chociaż wizja blogowego kaput mnie nie opuszcza.

W końcu dopadam montera, a on ze stoickim spokojem oświadcza, że dekodery są już od kilku dni. Próbuję go nakłonić, żeby w te pędy nam go zamontował, a on podobnie, jak poprzednio grymasi i nie potrafi wybrać terminu. Z mojego głosu wyczuwa jednak, że moja determinacja sięga zenitu. Człapie ospale, a ja niehumanitarnie zostawiam go w rękach męża i nasłuchuję z kuchni. W ciszy montuje co trzeba, przestawia ruter i po kilkunastu minutach wychodzi mrucząc pod nosem pożegnanie.

Uuuuuf zdążyliśmy, rzutem na taśmę. Telewizja jest, a Internet hula po mieszkaniu, aż nie mogę za nim nadążyć. Pomijam fakt, że największym zdziwieniem napawa mnie to, że jedną tak błahą sprawą zajmuje się sztab ludzi. Jakby to była co najmniej operacja na otwartym mózgu. Po drodze każdy z nich zarabia, ale nikt tak naprawdę nie poczuwa się do odpowiedzialności.

środa, 19 czerwca 2013

Karta parkingowa pilnie poszukiwana

Co jakiś czas wraca się do dyskusji na temat wysokości mandatów. Uważam, że słusznym rozwiązaniem będzie ustalanie ich wysokości w zależności od tego ile zawiniony zarabia. Wiadomo, że obecny taryfikator najbardziej bije po kieszeni najmniej zarabiających. Natomiast ci, którzy zarabiają dużo nie odbierają nawet najwyższych mandatów, jako karę. Zapłacą, mają z głowy i dalej mogą jeździć lub parkować byle jak. Stać ich na to.  

Oczywiście, że najbardziej mnie cieszy wysokość mandatu za parkowanie na miejscach przeznaczonych dla niepełnosprawnych, przez osoby, które nie mają uprawnień.
Poniedziałkowe popołudnie, jedziemy do sklepu. Parking wypełniony do połowy, oczywiście tej bliżej wejścia, dalej świeci pustkami. Z daleka widzę, że ostatnie moje miejsce jest wolne. Ooooj, ale tylko przez chwilę. Jaka szkoda! Ktoś parkuje przed nami. Intuicja nam jednak podpowiada żeby się przyczaić i obserwować bieg wydarzeń. Z zainteresowaniem obserwujemy, że z auta wysiada młoda, elegancka kobieta. Drogi ciuch, buty na szpilce, aż jej się nogi uginają. Mąż się zeźlił okrutnie. Próbując się opanować podchodzi do niej i zaciskając zęby pyta, czy aby na pewno jest uprawniona do tego miejsca. Pani najpierw robi głupią minę i widać, że próbuje wymyślić jakieś wytłumaczenie i grzebie w przepastnej torebce  w poszukiwaniu wyimaginowanej karty parkingowe. Po czym z przerażeniem w wybałuszonych oczach stwierdza - ojej, nie zauważyłam, ale ja i tak tylko na chwilę. Milknie przygwożdżona spojrzeniem męża, potulnie wsiada do samochodu i odjeżdża kilka metrów dalej. Metrów, które dla jej wymuskanych i uszpilkowanych nóg nie mają żadnego znaczenia.  Najbardziej w tym wszystkim przeraża mnie nie lenistwo tej pani, ale to, że osobom ślepym dają prawo jazdy! Rzadko nam się zdarza zwracać komuś uwagę, bo nie lubimy tych głupich wykrętów. Często na takich miejscach stoją wypasione fury, a  ich właścicielom nie brakuje tupetu tak, jak i kasy na mandat.  

piątek, 14 czerwca 2013

Fachowiec potrzebny od zaraz, czyli promocja po polsku




















 Zamarzył nam się szybszy Internet i lepsza telewizja. No i zmieniliśmy operatora, a raczej chcieliśmy, bo jak zwykle nic łatwo przyjść nie może. Promocja jest powalająca, dlatego aż grzech było nie skorzystać. Poszliśmy, więc podpisać nową umowę i zerwać u starego dostawcy. Stary nagle zdębiał i zaczął nas nęcić nową, arcy kuszącą propozycją, ale byliśmy nieprzejednani.  W biurze nas zapewniali, że termin montażu będzie jak najdogodniejszy dla nas, żeby absolutnie nie kolidował z naszymi planami. Ustaliliśmy więc datę i cierpliwie czekamy. Dzień przed, mąż postanowił sprawdzić, czy termin jest aktualny i pani z oburzeniem oświadczyła, że NATURALNIE, SKORO USTALONY TO BĘDZIE DOTRZYMANY. Ok, ok, o nic już nie pytamy i grzecznie czekamy. Dzień montażu.

Dzwoni monter i pyta, czy aby na pewno ma dzisiaj przyjść i o której.

-no dzisiaj i o 17-tej, tak jak było umówione
- a nie może być wcześniej?

-nie, bo nikogo nie będzie

- eee… no, a może jednak mogę być trochę wcześniej?
- no nie już mówiłem, nikogo nie będzie

- no dobra, a ile potrwa ten montaż?- ciągnie flegmatycznie
- a kto będzie montował ?– pyta mój coraz bardziej zirytowany
- no ja
- no to chyba pan wie ile to zajmuje czasu!
- no dobra to ja jeszcze zadzwonię, bo chyba mnie źle umówili – rozłącza się
Czekamy, nie dzwoni, mamy więc nadzieję, że nie odwoła wizyty. Przychodzi, jakiś znudzony i zmęczony życiem. Bez słowa spaceruje po przedpokoju, wychodzi na klatkę schodową, wraca, pstryka długopisem, a my cierpliwie czekamy, aż się rozkręci.  
- no tak, ale tu będzie problem, bo trzeba wiercić na klatce, a wiecie państwo, wspólnota ….i tynk się posypie i…. – cały czas marudzi- to co mam zaczynać? – upewnia się
- no skoro pan przyszedł to chyba tak!
- no, ale chyba będzie jeszcze jeden problem
- jaki znowu! – pytam poirytowana
- chyba nie będę miał dekodera – unoszę brwi w zdumieniu – to znaczy będę miał, ale nie wiem, czy zadziała…. no, bo wiecie zabrakło na magazynie najnowszych  i…. no…. za dużo zamówień i w ogóle… to co mam zaczynać? – upewnia się kolejny raz, a ja zaczynam się zastanowić, jak gościa zmobilizować do działania. W tym tempie to do wieczora nie zacznie! Zaczynam rozważać opcję latania z wywalonym do ziemi dekoltem albo nawet bez dekoltu, po co się ograniczać lub… i ku temu bardziej się skłaniam, kopnąć pana montera fachowca w doopę, aż by podskoczył!!! 
Idzie do samochodu. Nie ma go 20 minut i zaczynamy się zastanawiać, gdzie zaparkował auto, czy aby nie na drugim końcu miasta. Wraca, wierci dziurę i pcha kabel do mieszkania. Mąż widząc niechęć fachowca i w narastającej obawie, co by tamten w depresję z powodu przepracowania nie popadł, zaczyna go pocieszać.
 – no widzi pan, jak łatwo poszło, nawet dużo tynku nie odpadło – w odpowiedzi zez i milczenie
Fachowiec przemieszcza się do pokoju i wydaje mężowi dyspozycje, że można montować kabel w korytku. Upocony i umęczony mężczyzna mój sterczy na drabinie i upycha, podczas gdy pan zwija i rozwija jakieś kable i sznurki, układa w walizeczce przedłużacze i wiertarkę. Luzik, a robota sama się kręci.
- to ile mam tego kabla uciąć, no tak żeby wystarczyło, bo nie wiem, czy wystarczy….bo to jak ma za meble iść i potem dookoła….
- to proszę zmierzyć, zarzucić za meble i będzie pan wiedział, bo tak na oko to chłop w szpitalu padł – rzucam coraz bardziej wkurzona, a mąż staje osłupiały. Wreszcie drapie się na drabinę, wrzuca kabel za meble – mąż oczywiście- i okazuje się, że tego fachowo wymierzonego na pewno byłoby za mało.
- to gdzie mam go uciąć i gdzie zamontować gniazdko? – w doopie ciśnie mi się na usta, ale resztkami cierpliwości pokazujemy mu miejsce docelowe
Trwa montaż modemu. Fachowiec jest już tak zmordowany harówką, że poimy go orzeźwiającymi napojami. Boże żeby tylko dotrwał do końca, bo sami będziemy musieli skończyć, zresztą skoro sami zaczęliśmy, to, co za problem?
Mija druga godzina montażu. Internet chodzi, a nawet biega. Z łaską koduje nam modem i próbuje podłączyć dekoder do telewizora, wydając przy tym polecenia. To do śmieci wyrzucić, a to podać, a teraz włączyć, a przełączyć,  a…. I co jeszcze?! Jesteśmy wykończeni! On chyba też, bo niemalże leży na kanapie i klika pilotem. Na nasze pytanie, co się dzieje, wywraca oczami i mruczy – aktualizuje. Ale co, po co, komu i gdzie?! Ni cholery nie wiemy, czekamy na efekt końcowy.
- no niestety nie chodzi – tyle to i my widzimy!
Rezultat jest taki, że po trzech godzinach ciężkiej pracy z ulgą żegnamy fachowca. Telewizja nie działa, bo jednak dekoder trzeba nowy. Będzie za jakieś dwa tygodnie. Internet też przełączamy na starego operatora, bo gdyby do dwóch tygodni nie zdążyli z telewizją, to mogą być problemy i z Internetem. Obiecuje, że jak dojdą dekodery to on (w duchu modlimy się, żeby nie on) lub kolega przyjdzie zamontować. Przezornie koniec umowy ze starym operatorem ustaliliśmy za dwa tygodnie, założyliśmy bowiem, że w razie problemów to jesteśmy zabezpieczeni. No i wykrakaliśmy.

 

środa, 12 czerwca 2013

Wakacje, czyli sprawa niecierpiąca zwłoki

Planowanie podróży nie jest takie łatwe.  Ledwie człowiek wyruszy z domu a już szuka wc. Zamiast cieszyć się widokami i celem podróży myślę tylko o tym, że chce mi się siku. To nic, że przezornie jadłam śniadanie na sucho, no i broń Boże żadnej kawy! Jadę, tupię nogami, skręcam się i rozglądam, gdzie by tu, gdzie..


(toaleta królewska )
No, a ponieważ ja to z tych księżniczek, co to wygodnie muszą mieć to zaczyna się problem. Musi być wygodnie. Z tym całym rynsztunkiem. Barierki, płaskie wejścia, uchwyty, podtrzymywacze itd. Bez tego da rady, ale z tym wygodniej i łatwiej. Zadziwiające jest dla mnie to, że toalety dla niepełnosprawnych mieszczą się głównie łącznie z damskimi. Na moje szczęście jestem kobietą. A panowie to, co? Najwygodniej jest na stacjach benzynowych.  No tak, ale kiedy jedziemy w tzw. głuszę, gdzie stacji brak, to zaczyna się problem. No, bo do lasu na pewno nie. Niewygodnie, a poza tym kleszcze, pająki, pokrzywska i różne robale. Fuuu! Wtedy trzeba szukać jakiejś knajpy. Za darmo, czy nie, ale jakieś rozwiązanie jest. I tylko nie Toy Toy! Chociaż w jednym takim chciałam nawet przez chwile zamieszkać. Właśnie zeszliśmy z wodospadu Szklarki i stał osamotniony w oddali. W środku o dziwo zapach, jak w ogrodzie botanicznym, a w głębi plumkała niebieska woda, jak w kolorowych jeziorkach. Rozmarzyłam się, ale ze spokoju wyrwał mnie szum przejeżdżających tuż obok samochodów. Mieszkać przy samej szosie, o nie, dzięki. Toy Toytojowi nierówny. Z tego przy Kamieńczyku zwiewałam z garderobą w zębach, bo gęstość zapachu niemalże dusiła. Dla mnie jednak najważniejsza jest wygoda, czyli dojście bez schodów. Takie właśnie gwarantują te przystosowane dla osób niepełnosprawnych. Jednak jakież jest moje zdziwienie, kiedy często są zamknięte na cztery spusty. Pobierowo, ulubiona nasza miejscowość nadmorska. Wspinam się z ledwością na moich czterech kończynach do drzwi z moim znaczkiem. Naciskam na klamkę. Zamknięte. Teraz muszę wrócić kilka metrów, żeby panią toaletowa poprosić o otworzenie. Pani siedzi sobie w baraczku, do którego prowadza wysokie schody. Wołam więc męża, żeby interweniował. Znudzona pani wychodzi , patrzy na mnie ze zdziwieniem i mówi: ale tam to korzystają ci na wózkach.

-No jasne! Tylko oni są niepełnosprawni! ( co za dyskryminacja)-  Pani chyba nie rozumie znaczka.

 


 -Po tych schodkach do wc dla „normalnych” mogę wejść, nawet wbiec z rozwianą grzywą, tylko zanim co, to się zesikam z wysiłku. - Otwiera, dalej nieprzekonana.

 Nie rozumiem tego. Dlaczego często toalety i specjalne wejścia dla niepełnosprawnych są zamknięte? Trzeba wejść drugim wejściem, po schodach i poprosić o otworzenie. A może należy znać jakiś tajny kod dostępu albo zastukać trzy razy w rynnę?

Świnoujście. Latarnia morska. Do budynku kilkanaście kamiennych stopni. Pokonujemy z trudem. Toalety dla mnie są! Nawet dwie. Oczywiście zamknięte. No tak, ale, po co mają być otwarte? Są, a komu przeszkadzają, że są. Nikomu. Czyste, zadbane, bo nieużywane. Dla inspekcji chyba tylko. W sumie i logiczne. Który niepełnosprawny da radę pokonać 300 schodów, żeby z najwyższej latarni nad brzegiem Bałtyku podziwiać okoliczna panoramę? Żaden, to po co otwarta toaleta. Niestety nie dla wszystkich wygody i piękno tego kraju jest dostępne.   

Międzyzdroje. Okrzyczane, jako najpiękniejsza i najbardziej popularna nadmorska miejscowość. Niestety skromna ilość parkingów i mnóstwo wąskich jednokierunkowych uliczek, którymi można błądzić w kółko, aż razi. Rząd drewnianych toalet tuż przy deptaku. Niestety każdy, kto podchodzi może tylko pocałować klamkę. Niby takie rozwinięte turystycznie miasto. A najważniejszej potrzeby turysty nie rozumie. Ni w ząb. Na drodze naszej wędrówki odnajdujemy znajomą włoską restaurację. Korzystam z luksusu, a w tym czasie mąż z zainteresowaniem studiuje menu. Ceny są zawrotne, a chwila mojej ulgi kosztuje tyle, co kawa. Wracamy na deptak. Z ulgą można pospacerować, najlepiej unikając wszelkich napojów.

 Zbliżają się wakacje, a ja pilnie studiuje mapę stacji benzynowych. No, bo jak wyruszę w trasę, muszę być odpowiednio przygotowana. 

poniedziałek, 10 czerwca 2013

W czasie deszczu dzieci się nudzą, a dorośli....




Taką pogodą przywitała nas sobota. Z nadzieją, że niedziela będzie ładniejsza wyruszyliśmy na wyprawę. Kolejny raz odkrywamy Pogórze Kaczawskie. Zaczynamy od Warmątowic Sienkiewiczowskich. Henryk Sienkiewicz nigdy tutaj nie przebywał, ale miał szanse zostać właścicielem miejscowego pałacu. Jeden z właścicieli zauroczony trylogią zapisał autorowi, swoje dobra w testamencie. Sienkiewicz nigdy jednak nie przyjął spadku i tak pałac w kolejnych latach zmieniał wielokrotnie właścicieli. Obecnie jest w rękach prywatnych. Można go zwiedzać w jeden dzień, kiedy na jego terenie odbywa się rekonstrukcja bitwy nad Kaczawą z 1813 roku. Uczestnicy biwaku, przebrani w stroje z epoki napoleońskiej, biorą udział w potyczce i paradzie wojsk.











Uparci kolekcjonerzy są w stanie, w przyzamkowej fosie odnaleźć monety z epoki napoleońskiej.












Kierujemy się w stronę Parku Krajobrazowego Chełmy. Przejeżdżamy przez okoliczne wioski, a każda kryje jakąś tajemnicę. W Piotrowicach ruiny barokowego pałacu.





I to, co interesuje mnie najbardziej. Zasypane wejścia, które mogą prowadzić do podziemnych lochów pełnych skarbów albo piwniczek z winem :)




Dojeżdżamy do Chełmca, gdzie odnajdujemy kamień milowy stanowiący środek szlaku cysterskiego między Lubiążem a Krzeszowem.



W Chełmcu dajemy się skusić drogowskazowi, który kieruje nas w nieznane dotąd tereny. 2,5 km przez las i odnajdujemy Dom pod Lipą. Przy ogromnej, 300-stu letniej lipie PTTK postawił schronisko i wybudował platformę widokową.


Drzewo jest tak ogromne, że trudno je sfotografować w całej okazałości.



Wracając do głównej drogi mijamy kępy łubinu.







Jesteśmy już w obrębie Parku Krajobrazowego Chełmy. Był on częściowo pod panowaniem Cystersów z Lubiąża i prowadziły tędy szlaki handlowe. Wyjątkowość tego obszaru to przede wszystkim, unikatowe w skali europejskiej, pozostałości po działalności wulkanów. Ciekawe skupisko skał bazaltowych stanowi Czartowska Skała.



Legenda głosi, że czart chciał rzucić skałę na kościół we wsi Pomoce, ale nie trafił i od tamtej pory tkwi w tym miejscu. Można do niej dotrzeć w kilkanaście minut, polna drogą i z wierzchołka podziwiać widok na Pogórze Kaczawskie, zwane słusznie krainą wygasłych wulkanów.
 
 


Właściwy cel naszej wyprawy to pałacyk w Muchowie. Powstanie wsi datowane jest na 1203 rok, co upamiętnia tablica ulokowana w centrum miejscowości.





Wieś stanowiła własność Cystersów i w średniowieczu słynęła z rybactwa stawowego i łowiectwa. Dzisiaj jest to teren chętnie odwiedzany przez rowerzystów, a pobliskie lasy przez grzybiarzy. Wokół wsi rozciągają się rozległe łąki, tzw. Łąki Muchowskie. To tutaj co roku odbywa się dolnośląska impreza "Muchowska Kosa", w której biorą udział rolnicy z Polski, Czech i Niemiec.
 Charakterystyczne dla tego regionu są zabudowania szachulcowe.  Stanowiące w większości resztki okazałych budowli.



 Docieramy wreszcie do pałacyku, który został zbudowany na początku XX wieku, dla właściciela pobliskiej cukrowni. Legenda głosi, że w czasie II wojny światowej ukryto w nim część skarbu III Rzeszy. Pałacyk był własnością, miedzy innymi MSW. Wówczas funkcjonował jako obiekt wypoczynkowy, a w okazałym parku działał nawet basen. W ostatnich latach kilkukrotnie zmieniał właścicieli. Każdy z nich próbował zadbać o jego stan, ale z mizernym skutkiem. Obecnie należy do PTTK-u i stanowi bazę noclegową.



 
 
W najlepszym stanie znajduje się chyba dach.
 


Dookoła pałacyku prowadzi ścieżka edukacyjna z ciekawym drzewostanem. Niestety alejki zaczynają powoli zarastać trawą i chwastami.







Mimo wszystko jest bardzo klimatycznie.





Niestety kolejna ulewa. Musimy się ewakuować i nie zdążyliśmy obejść całej ścieżki. Z Muchowa jedziemy przez Stara Kraśnicę w stronę Świerzawy. Omijamy górą Złotoryję i jedziemy przez Wilków. Na górze przepiękne widoki wprost na Ostrzycę Proboszczowicką.





 Ostrzyca zwana jest Śląską Fudżijamą (501 m n.p.m.). Jest najwyższym wzniesieniem Pogórza Kaczawskiego, a na górze znajduje się rezerwat przyrody, chroniący bazaltowe gołoborze i ciekawe gatunki roślin. Z Ostrzycą związanych jest wiele legend. Jedna z nich mówi, że na jej szczycie odbywały się sabaty czarownic, inna, że kiedyś diabeł zebrał do worka niewiernych, którzy zamieszkiwali Legnicę i okolice i chciał ich zanieść do piekła. Niestety, leciał zbyt nisko i zawadził workiem o skalisty wierzchołek Ostrzycy, worek się rozerwał i po okolicznych wsiach rozsypali się innowiercy. Dlatego okoliczne wsie zamieszkiwane były przez protestancką sektę schenckfeldystów.

Coraz szybciej zbliżamy się do Legnicy. Na szczęście uniknęliśmy gradobicia.

 
Wycieczkę kończy widok na  kolejny bazaltowy powulkaniczny szczyt - Wilcza Góra.


Przejeżdżamy jeszcze przez Dymarki Kaczawskie. Jest to obecnie bardzo urokliwe miejsce, dlatego opowieść o nim zostawiam na inny czas.


piątek, 7 czerwca 2013

Dzięki Bogu już weekend

leniuchowanie czas zacząć.....



będzie można posiedzieć i tu...




i tam....





może popłynąć w rejs...




polecieć samolotem....




poleżeć i powdychać zapach sosenek....




pooglądać chmurki....








i tak do wieczora....





środa, 5 czerwca 2013

Pogoda na dziś, słońce czy powódź?

 Wczoraj blogowa społeczność narzekała na pogodę, że ciągle pada i pada i niektórzy już powoli zaczynają się rozmiękać, tudzież wymiękać. Nie dziwię się. Najbardziej chyba jednak rozmiękają wały przeciwpowodziowe.  Co roku powtarza się ta sama sytuacja, rząd odwiedza zalane tereny, biadoli, współczuje, obiecuje i....odjeżdża w spokoju i poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

 Ludzie są skazani na własne siły i możliwości i z niepokojem obserwują stan wody. Ja również z obawą obserwuję wzbierającą Kaczawę i słucham wiadomości. Kiedy i czy znowu spadnie deszcz i co zrobią Czesi? Czy znowu, tak jak w 1997 roku doleją nam wody ze swoich przepełnionych zbiorników? Moi rodzice mieszkają niestety w pobliżu rzeki. W 97' nie było aż tak dramatycznie, jak w 1977, kiedy to połowa miasta znalazła się pod wodą i do naszego domu można było dostać się tylko amfibią albo pontonem. Obfite opady deszczu spowodowały, że stan rzeki w ciągu godziny z 50 cm podniósł się do 8 metrów. Ogłoszono wówczas w Legnicy stan klęski żywiołowej. 950 budynków z 30 tys. mieszkańców zostało  zalanych. W 97' ludzie kolejny raz stanęli w gotowości aby ratować miasto. Dla nich właśnie na brzegu rzeki ustawiono pomnik, jako podziękowanie za heroiczna walkę w wielką wodą.



 Jak zwykle w takich sytuacjach najbardziej walczą sami mieszkańcy. Powodem zalania nadrzecznych osiedli są  zaśmiecone i zbyt płytkie rowy melioracyjne. W 97' mieszkańcy, pod osłoną nocy, sami przekopywali rowy aby nadmiar wody odprowadzić w stronę kolejnych domów i ogródków działkowych. Kolejni zalani zaczęli protestować i żądać zasypania rowów. Przyjechała policja, radio i telewizja. Ściągnięto nawet spycharkę i wywrotkę z piaskiem. Wówczas zdesperowany obrońca swojego mienia wskoczył do wody, która sięgała mu aż do ramion i zaczął grozić, że jeżeli chcą zasypywać to razem z nim. Autora zamieszania na siłę wyciągnięto z wody, osuszono, a rowy zasypano. Dopiero, kiedy woda opadła udrożniono rowy i wstawiono betonowe przepusty, żeby nie dochodziło do takich sytuacji. Dziwi mnie najbardziej fakt, że władze pozwalają na zabudowę terenów zalewowych. Od kilku lat przy samej rzece powstaje nowe osiedle. Nie wiem na co liczą mieszkańcy, że mimo iż mieszkają tuż za wałem przeciwpowodziowym to woda im nigdy nie zagrozi? Oby nie, ale nie chciałabym żyć w takiej obawie. Jeszcze nie wybudowane, a już trzeba remontować.

Na razie cieszmy się słońcem, którego nie ma za oknem, ale jest u mnie. Kto chce się ogrzać i oświecić to zapraszam. Bez biletów. Na razie MEGA PROMOCJA. Można w bikini, toples lub w japonkach.





poniedziałek, 3 czerwca 2013

Kura znosząca złote jajka, a w rezultacie tylko kaleka









Każdy ma w sobie myśli i wspomnienia, które go blokują. Niewypowiedziane żale i pretensje, które siedzą ukryte głęboko i po kawałeczku zabierają radość i chęć działania.  Czasami jest to bardzo głęboki żal do ludzi, którzy według naszej oceny sprawili nam przykrość. Świadomie lub nie, ale my rozpatrujemy to w kategoriach krzywdy. Wiele czasu upłynie zanim przestaniemy się zadręczać i rozpamiętywać w nieskończoność. Zanim jednak to nastąpi zaczynamy mieć pretensje również do siebie.
Zastanawiam się czy zmieniłabym coś w swojej przeszłości. Czy popełniałabym te same błędy? Pewnie tak. Jedne nieświadomie, a inne z premedytacją z chęci doświadczenia czegoś. Czy byłabym tak bardzo zaangażowana w to, co robię, czasami nawet kosztem własnej wytrzymałości fizycznej i psychicznej? Pewnie tak, bo już taki ze mnie ambitny typ.
 Zawsze walczyłam o swoją pozycję w społeczeństwie, nie lidera, ale człowieka. Nie chciałam popełniać błędów, ani przyznawać się do swojej słabości, żeby mi nikt nie zarzucił, że jestem tylko mierną kaleką. Czy mi się udało? W pewnym sensie tak. Udowodniłam sobie, a przede wszystkim niedowiarkom, że mogę pracować i być profesjonalna, ceniona, skuteczna. A przede wszystkim, że mogę być niejednokrotnie lepsza od zdrowych, którzy nie mieli potrzeby lub ochoty działać z takim zaangażowaniem jak ja. Jedyny żal, jaki mam do siebie to taki, że czasami robiłam coś za wszelka cenę. Pomijałam własne potrzeby zdrowotne i odkładałam je na później. Wolałam udawać, że wszystko jest w porządku i pomimo bólu i cierpienia obdarzałam wszystkich wymuszonym uśmiechem, bo każdy grymas był oznaką słabości. Przyjmowałam każdą ilość zadań bez słowa skargi, żeby mi nikt nie zarzucił, że nie daję rady. Żałuję, że w odpowiednim momencie nie powiedziałam STOP! Teraz na chwilę muszę się zająć sobą! Może gdybym bez problemu mogła jeździć do sanatorium, dzisiaj nadal miałabym pracę, bo miałabym zdrowie. Nie doznawałabym licznych kontuzji, po każdym osłabnięciu. Zwolnienie, rehabilitacja?! Nie! Z obolałymi, spuchniętymi i posiniaczonymi nogami siadałam za biurkiem, żeby tylko nikt nie miał do mnie pretensji. I tak miał.
W pewnym momencie mój profesjonalizm i poświęcenie zostały pominięte.  W rezultacie i tak się okazało, że zawsze przede wszystkim będę kaleką. Chyba tylko dla mnie przyjaźń i lojalność mają znaczenie większe niż garść pieniędzy. Czy w ramach oszczędności zabija się kurę znoszącą złote jajka, tylko dlatego, że ma przetrącone skrzydło? Nie! Ona ma znosić jajka, a nie fruwać!
Czy było warto? Chyba jednak nie do końca. Muszę teraz przebaczyć, zapomnieć i wreszcie skupić się na sobie. Przestać wiecznie coś i komuś udowadniać. Już nie muszę. Teraz jest wreszcie czas na mnie, na moje marzenia i plany. Na wydobycie z wnętrza prawdziwej radości i pasji, bo one tam są i czekają aż pozwolę im wyjść na światło dzienne.