Do Szczawnicy wróciłam z sentymentem. Chciałam przypomnieć sobie miejsca, którymi wędrowałam prawie trzydzieści lat temu. Nie byłam zdziwiona tym, że zmieniła się tak bardzo. Trudno wymagać, żeby to nadal było miejsce, które pamiętam z dzieciństwa. Zmieniło się i to bardzo, niekoniecznie na plus. Teraz postrzegam świat w innych kategoriach i z innymi wymaganiami. Mam mieszane uczucia co do Szczawnicy, ponieważ są w niej miejsca absolutnie nieprzystosowane dla wózkowicza, obok nowoczesnych deptaków, po których można mknąć na czterech kółkach z wiatrem we włosach. Ta nieprzystępność mnie zadziwia tym bardziej, że w końcu to miejscowość uzdrowiskowa. Czyli przeznaczona dla ludzi chorych i mniej sprawnych. Skąd zatem taka ilość schodów, która potrafi zmęczyć i zdrowego? Kiedy na nie patrzyłam pomyślałam nawet, że to może taka forma rehabilitacji. Zdecydowanie jednak odpada w przypadku wózkowicza.
W pierwszej kolejności postanowiliśmy odwiedzić plac Dietla.
Otoczyły nas schody z każdej strony. Żadnego podjazdu dla wózka, ani windy. Przyznam, że początkowo mocno nas to zniechęciło. Zrobiliśmy rundkę wokół fontanny, z tęsknotą patrząc na pijalnię, kawiarnię i dom zdrojowy. Nie mogliśmy jednak tak szybko się poddać i na początek odnaleźliśmy muzeum. Jedyny budynek z podjazdem. I to był strzał w dziesiątkę. Historia uzdrowiska i ludzi, którzy mieli znaczny wkład w rozwój Szczawnicy, pochłonęła nas całkowicie.
Przy wejściu przywitał nas portret Józefa Dietla, jednego z najznamienitszych polskich lekarzy XIX wieku. To on był twórcą polskiej balneologii i jako pierwszy sklasyfikował polskie wody mineralne. Wprowadził nowe zasady higieny, ponieważ uważał, że to jej brak wywołuje wiele chorób.
Historia Szczawnicy jest nierozerwalnie związana z rodziną Szalayów, która przybyła z Węgier pod koniec XVIII-ego wieku. Najbardziej zasłużonym dla miejscowości był Józef Szalay, który stworzył ze Szczawnicy uzdrowisko dorównujące najbardziej znanym europejskim kurortom.
Z jego inicjatywy zbudowano kaplicę zakładową, pierwsze łazienki, restaurację, będące do dziś wzorem polskiego budownictwa uzdrowiskowego oraz pensjonaty. Dbał też o oprawę architektoniczną odkrywanych źródeł – „Magdaleny”, „Jana”, „Szymona”, „Walerii”, „Heleny” i „Anieli".
W czasie jego zarządu Szczawnica stała się popularnym letniskiem arystokracji i sfer artystycznych. Bywali tu m.in.: Maria Konopnicka, Adam Asnyk, Bolesław Prus, Jan Matejko.
W roku 1909 Szczawnica została kupiona przez Adama Stadnickiego. I to jemu właśnie zawdzięcza dalszy rozwój, a przede wszystkim najnowocześniejsze, jak na tamte lata inhalatorium.
Adam Stadnicki z żoną Stefanią.
Ogromnie mnie wciągnęła historia rodziny Stadnickich, która w czasie drugiej wojny światowej brała aktywny udział w działaniach AK. Duża część ekspozycji jest poświęcona właśnie tej działalności, a także powojennym losom rodziny. Za swoją wojenną działalność Adam Stadnicki utracił Szczawnicę i wszelkie dobra, ale w 2005 roku, na mocy wyroku NSA, jego potomkowie odzyskali uzdrowisko.
Mnie ogromnie zachwyciły gabloty z tajemniczo wyglądającymi urządzeniami z dawnego uzdrowiska.
Odrobina wspomnień o tym, jak dawniej podróżowano do Szczawnicy.
Muzeum pochłonęło nas niemalże całkowicie. Chcieliśmy jednak poznać pozostałą część Szczawnicy i jakimś sposobem dostać się do pijalni. Wróciliśmy zatem na plac, mąż poszedł po kule do auta. Dzięki nim pokonałam schody, a mąż wniósł wózek. Musiało to wyglądać bardzo ciekawie, bo zwróciliśmy na siebie uwagę kilku turystów. Gdybym się zgodziła na ich propozycję, mogłam zostać wniesiona po schodach, jak księżniczka. Wspólnie ponarzekaliśmy, że to przykre iż podczas renowacji placu, nikt nie pomyślał o podjazdach dla wózków.

W pijalni oczywiście musieliśmy spróbować wody zdrojowej. Ja wybrałam najbardziej wyrazistą, ponieważ lubię ekstremalne przeżycia :D I takie ono właśnie było. Woda okropnie słona, mdła i ciepła. Po kilku łykach zaczęłam się rozglądać za jakimś kwiatkiem, żeby go zasilić zrojowianką. Z dziecięcych lat pamiętam tylko wodę ze źródła Wandy, która nie była aż tak słona, natomiast okropnie śmierdziała. Śmialiśmy się, że Wanda musiała się bardzo rzadko myć, skoro ta jej woda taka cuchnąca.
Pięknie odrestaurowana elewacja budynku pijalni. Wnętrze jednak nie zachwyciło mnie za bardzo. Brakuje wygodnej sali, gdzie można spokojnie usiąść i delektować się wodą. Raptem kilka stolików stłoczonych na małej powierzchni, w korytarzyku łączącym pijalnię z kawiarnią.
Muszę przyznać, że kawa w kawiarni zdrojowej smakowała o niebo lepiej.
Bardzo chcieliśmy pozwiedzać Szczawnicę, ale bez ponownego pokonywania schodów. Od kelnerki dowiedzieliśmy się, że aby dostać się ponownie na plac, można zrobić to okrężną drogą. Trzeba ruszyć chodnikiem, który prowadzi od kawiarni. Postanowiliśmy zatem sprawdzić dokąd nas zaprowadzi ta droga.
Przez pewien czas wędrowaliśmy chodnikiem, mijając zabytkowe domy.
Niestety w pewnym momencie chodnik stał się tak wąski i dziurawy, że aby wrócić do placu Dietla, musiałam jechać ulicą. Czasami nawet jej środkiem, omijając zaparkowane samochody.
A po drodze same schody. Zazdrościłam tym, którzy mogli sobie nimi skrócić drogę na niższy poziom.
Mogę pogratulować grupie Thermaleo pięknie odrestaurowanego placu i innych obiektów w mieście. Szkoda tylko, że zapomnieli przy tym o tych, dla których schody to prawdziwa zmora.
To miejsce pamiętam z dziecięcych lat. Kiedyś tętniące życiem, a teraz raczej odstraszające. Na razie ustawiono tu nowoczesne fontanny, ale myślę, że i budynek doczeka renowacji.
Stylowa altana przy źródle Magdaleny.
Wreszcie po kilkuset metrach dotarliśmy na plac. Szczawnicę uznaję za zdobytą. Mogę też stwierdzić, że mocno zadziałała na moje zdrowie. Najpierw spacerek po schodach, potem niezbyt bezpieczna jazda środkiem drogi, stromymi górskimi serpentynami, no i oczywiście niezapomniana woda. To chyba ona dodała mi tyle energii i siły. Takie sytuacje i przeszkody cały czas mnie czegoś uczą. Okazuje się, że do celu prowadzi kilka dróg. Krótsza, ale zwyczajna lub dłuższa, ale jakże ciekawa.
Szczawnicy tak szybko nie odpuściliśmy, ale to opowieść na kolejny raz.