Czas pędzi, jak szalony, a mnie pochłaniają przeróżne zajęcia. Komputer został trochę odstawiony na bok, dlatego nie piszę, nie czytam i nie bywam na blogach. Bardzo skrupulatnie dba o mnie mój kręgosłup, który przypomina o sobie, kiedy za długo siedzę przed monitorem. Sama siebie wyganiam zatem na balkon z książką pod pachą. Jedna z nich tak mnie zafascynowała, że nawet nie poczułam, kiedy złapałam pierwszą w tym roku opaleniznę, a raczej spaleniznę. Wieczorem wyszły mi czerwone plamy i męczyły przez całą noc. Najlepszym lekarstwem okazał się jogurt naturalny, który zamiast do porannej owsianki powędrował na moje nogi. Mam nadzieję, że przy okazji wchłaniania się przez skórę również działał dietetycznie :D
Ostatnio bowiem chlebek poszedł w kąt, słodycze również, a lodówkę wypełniają różne zieloności, półki natomiast, puszki z przeróżnymi nasionami i płatkami. A to wszystko w ramach odchudzania oczywiście, a właściwie spuszczania powietrza z oponek, które pojawiają się to tu, to tam. Wypowiedziałam im prawdziwą wojnę, bo ubieranie się w upalne dni, kiedy wszystko się do człowieka klei i na dodatek trafia na opór oponek, doprowadza mnie do szału. Tym bardziej, że coraz słabsze dłonie nie pomagają w tym nawlekaniu ubrania, zapinaniu wstrętnych guziczków, zameczków, sznuróweczek brrr. Na dłonie nic już nie poradzę, ale zbędnego tłuszczyku chętnie się pozbędę. Ćwiczę zatem ostro mięśnie brzucha, pleców i wszystkie inne, które napatoczą się po drodze. Liczę, że pomoże mi to również w stabilizacji kręgosłupa, a tak po cichu marzę o płaskim brzuszku, jaki prezentuje Chodakowska, czy też Lewandowska.
Staram się również dużo wychodzi z domu. Wreszcie nie mam z tym problemu, bo dzięki wózkowi mogę robić dalekie spacery. Na luzie robić długie zakupy i wreszcie docierać w miejsca, w których nie byłam od lat. Nie mam też absolutnie żadnego problemu z tym, że jeżdżę wózkiem i dziwię się sama sobie, jak mogłam kiedyś myśleć o tym ze wstydem i zażenowaniem. Widocznie musiałam do tego dojrzeć, dlatego też nie krępują mnie spojrzenia innych ludzi. Nie zwracam na to uwagi. Bardzo często natomiast spotykam się z życzliwością innych, chociaż są i tacy, którym przeszkadza, że siedząc na wózku mam uśmiech na twarzy. No cóż, nie można wszystkich zadowolić, a nawet nie zamierzam tego robić. Skupiam się na tym, co jest ważne w moim życiu i czerpać radość z tego, co mnie otacza.
Wiosna tak szybko minęła, że nie zdążyłam się dobrze jej przyjrzeć, ale świeżutkie lato też ma swój urok.
Czosnek już przekwitł i ustąpił miejsca innym.
W pełnym słońcu pyszni się "pustynnik", zwany też igłą Kleopatry.
Jeszcze chwilka, a ogród zamieni się w prawdziwe rosarium.
Nie tak dawno jabłonka była obsypana kwiatkami, a teraz pysznią się na niej jabłuszka.
Pierwsze grillowanie przypominało bardziej wędzenie. Teraz przerzuciłam się na bardziej dietetyczne frykasy. Jedynym ustępstwem są mecze naszej reprezentacji w EURO, kiedy na stole królują chipsy i piwo (chociaż koneserzy twierdzą, że Karmi to nie piwo). Stwierdziłam jednak, że piłkarzom idzie tak dobrze, że moje kibicowanie zaczyna mi szkodzić. Jeden wieczór na chipsach i dwa dni ścisłej diety! O nie nie :) Na jutro upiekłam cała górę pasztecików z pieczarkami, a przy okazji na mój dzisiejszy obiad nadziewane szpinakiem.
Nigdy nie byłam zagorzałą fanką piłki nożnej. W tym roku jednak nasza reprezentacja i polscy kibice pokazują prawdziwa klasę. Podziwiam stoicki spokój mojego męża, który reaguje tylko w ważniejszych momentach meczu. Ja natomiast mogłabym być prawdziwym komentatorem, chociaż.... posiadam chyba więcej zapału niż wiedzy :D
W przerwie w ćwiczeniach i kibicowaniu, szlifuję zdolności w pleceniu frywolitek. Niedługo w rodzinie będzie ślub i z tej okazji zaproponowałam, że zrobię oryginalne zaproszenia. Zakupy w papierniczym, kilka godzin plecenia serduszek i szlaczków, mała zabawa w programie graficznym i...
gotowe. Mam nadzieje, że się spodobają.
Między kolejnymi stronami książki, a fajczeniam nóg, skrupulatnie pilnuję kwiatów na balkonie.
Jeszcze nie tak dawno z niecierpliwością wyczekiwałam na pierwsze kwiatki pelargonii, a teraz wprost się rozszalały.
W pelargoniowym gąszczu kwitną jeszcze bratki "po przejściach". Dwa razy były atakowane przez mszycę. Pojenie ich pokrzywą nie pomogło, doprawianie wodą z czosnkiem też nie. Dopiero porządna kąpiel w mydle zadziałała. Mszyce zniknęły, ale bratki trochę to odchorowały. Nie kwitły już takie duże, jak na początku, ale i tak długo cieszą oczy.
Mam nadzieję, że wytrwaliście do końca. Dla tych, co zdołali życzę fajnego kibicowania "naszym" i pięknego lata. :D